~*~
Posępny, kamienny krąg wynurzał się z ciemnej
niczym zimowy las nocy, kiedy to przybrzeżny most pławił się w jasnej poświacie
księżyca, a niebo bezustannie przedzierały ogromnych rozmiarów błyskawice. Nim
jednak zabrzmiał pierwszy donośny huk, z ociężałych chmur poleciały wielkie jak
ziarna grochu krople deszczu. Ponadto w oddali zarysowała się osnuta mrokiem sylwetka
człowieka.
Za ową postacią
ciągnęła się czarna jak noc peleryna. Porywisty wiatr bezlitośnie miotał jej
postrzępionymi końcami. W swym łopocie przypominała wielkie skrzydła
drapieżnego kruka, chroniące go przed wszelkim niebezpieczeństwem. Zgubna zdawała się być ich moc, skoro ich
właściciela spotkał straszliwy los…
Niebawem zarys ludzki
stał się znacznie bardziej wyrazisty, by wnet u podnóża ogromnego zamczyska
rozpłynąć się niczym kamfora; wycieńczony osobnik upadł, uderzając o lód
najpierw kościstymi kolanami, a następnie resztą ciała. Szkarłat stopniowo
rozlał się wkoło, tworząc wyraźny kontrast z lecącym, teraz wprost z nieba,
śnieżnobiałym puchem.
Kończynami i głową mężczyzny wstrząsały silne
drgawki, mięśnie wyraźnie się napinały, ponadto przez organizm płynęła nieznana,
promieniująca ciepłem energia. Początkowo wydawała się być przyjemna, lecz poczęła
przeradzać się w piekący ogień, naruszający układ nerwowy. Ból wręcz rozpruwał
go od środka, podczas gdy z zewnątrz wciąż trząsł się jak osika. Powoli, jakby
stopniowo, jego czynności życiowe zanikały.
Chciał umrzeć – by ból ustał.
By ciężar tkwiący głęboko w sercu zniknął. By definitywnie wszystko się zakończyło.
Pragnął zgasnąć czym prędzej, raz na zawsze. I wydawałoby się, że powitalne
ramiona Śmierci są już blisko, aczkolwiek coś wciąż go powstrzymywało… Nawet w chwili agonii nie potrafił o niej
nie myśleć.
Będąc w pewnym amoku,
uchylił nieznacznie powieki i ewidentnie obsydianowe tęczówki napotkały na inne,
równie puste i pełne smutku… Prześladowała go w postaci chimery.
— Panie profesorze? — Dobiegł
go żałośnie piskliwy głosik. — Severusie? Słyszysz mnie?
Nieznacznie poruszył
ustami, jednak żadne słowo ich nie opuściło.
— Niech pan nic nie
mówi, profesorze — powiedziała, po czym otarła jego czoło z lśniących kropel
potu. Niezwłocznie uniosła drżącą dłoń z różdżką i poczęła machać nią tuż nad
nim, a krew zaczęła wracać do ciała okrytego peleryną.
— Nie odchodź. Nie
teraz. Nie, kiedy jesteśmy razem.
Zbliżyła usta ku jego
zakrwawionej twarzy i pocałowała go w akcie determinacji.
— Nowa… wersja… pocałunku…
dementora? Nie… jesteś… straszydłem, Granger. — Nieznacznie uśmiechnął się i starł
z jej policzka błyszczące w świetle księżyca łzy.
Bez cienia wahania
opróżnił zawartość, co więcej zamknął na dobre powieki i odpłynął w krainę
Morfeusza, choć tam już jej nie spotkał. Była jakby za mgłą, przez którą
Severus nie potrafił się przedostać… I
iluzja – bynajmniej niebędąca iluzją – przepadła.
~*~