poniedziałek, 27 lipca 2020

Rozdział 16



Wyznania łgarza
Malfoy Manor, Wiltshire, 2000 rok
Zimne, przejmujące powietrze obijało się o ściany ciemnych korytarzy, owiewając ciało Gabrielle. Otrzeźwiała rzuciła się ku drzwiom, jakby niósł ją sam chłód nocy, lecz te stały otworem, odsłaniając wnętrze jej skromnego pokoiku. Nie pamiętała, czy tak właśnie je zostawiła, choć coś w głębi duszy mówiło jej, że przecież zawsze dotąd zamykała drzwi. Czy ktoś szukał czegoś pod jej nieobecność? Mogło tak być, ale… Dlaczego?
Wtedy Gabrielle zamarła.
Z pomieszczenia wydobywał się szelest. Przypominał trzepot skrzydeł odlatującego stada ptaków albo oddech. Głęboki, syczący oddech.
Przez moment pomyślała o Lucjuszu jak o sprawcy tego zamieszania, co momentalnie wydało jej się absurdem. Z jakich bowiem powodów miałby przeszukiwać jej rzeczy?
Niemniej gdzieś tam w środku tliła się w niej niepewność w stosunku do Lucjusza, co znowuż nie było niczym dziwnym, jeśli by brać pod uwagę jego zachowanie ostatnimi czasy. Bawiły go jej skrępowanie, wymuszone ruchy, co naturalnie, wykorzystywał i uśmiechał się ironicznie, nieco dwuznacznie, gdy stała sparaliżowana jego wyzywającymi słowami i podnosił wzrok ku górze. Mogła by przysiąc, że jeszcze rok temu nie zawstydzałby jej swoją zuchwałością, gdyż nawet nie próbowałby tego robić. Co takiego się wydarzyło?
Oblał ją zimny pot, choć wcale nie dlatego, że nie znała na to odpowiedzi, gdyż już dawno wyraźnie odniosła wrażenie, że ma ją na końcu języka, ale jest wobec niej bezbronna i bezsilna. Wiedziała, że nie ma powodu do strachu, mimo to wciąż sądziła, że to niemożliwe, aby coś się zmieniło, a jednak przeczyło temu absolutnie wszystko.
Ogarnięta nagłą ciszą czuła zakłopotanie, że znalazła się przed swoją sypialnią ze względu na tak wyraźną i błahą przyczynę jak zmęczenie. Rozcierała zziębnięte palce, wpatrując się w nieuchwytnego, albowiem skrytego za ścianą, włamywacza i zastanawiała się zaniepokojona, na ile jej tajemnica pozostała nietknięta.
Nie słyszała kroków, ale wyczuła, że ktoś się zbliżył. Minąwszy ją, lekko uderzył w drzwi, jakby chciał się przekonać, czy są otwarte, czy zamknięte.
Pod światło nie było widać szczegółów, jedynie kobiecą sylwetkę, jeszcze wyższą i znacznie drobniejszą niż Gabrielle. Czarny kaptur otulał głowę włamywaczki, nadając jej posturze wygląd mnicha. Trzymała w dłoni ciasno zwinięty pergamin, który skurczywszy się do dostatecznie maleńkich rozmiarów, zaprzestał pieścić subtelnym szelestem ich uszy.
Gabrielle wiedziała, że jeśli teraz się zawaha, wszystko przepadnie. Bała się, że zabraknie jej odwagi, toteż zanim w ogóle mogła rozważyć jakąkolwiek ucieczkę, zrobiła krok do przodu i z całych swych sił wepchnęła kobietę do środka. Kiedy jej zimne, nieruchome spojrzenie przeszyło ją na wylot, poczuła drżenie kolan.
Nie rozumiała, co się dzieje. Zdezorientowana wycofała się w mrok, a zdumienie, jakie odmalowało się na jej twarzy, całkowicie ją spętało. Nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Wówczas zdała sobie sprawę, że w zasadzie nigdy wcześniej się nie widziały, choć bywała już w wielu pokojach Malfoy Manor i z pewnością miała też wiele okazji, by usłyszeć o niej od Ines, nie wiedziała nic o niej, ani o jej myślach i planach. Po prostu nie znała tej kobiety.
Teraz kiedy stała na wprost niej, mierzyła ją badawczo wzrokiem, wręcz sekcyjnie. Drażniło to piękną Amandę, która przestępowała nerwowo z nogi na nogę, jakby nie potrafiła nic powiedzieć.
— To ty jesteś prywatną służką Narcyzy? — Pytanie Gabrielle zawisło w powietrzu.
— Możesz przestać? — spytała w końcu Amanda, przypominając bardziej ofiarę niż intruza.
Głos, który dobył się z jej gardła, sprawił, że wnętrzności Gabrielle zwinęły się w supeł.
— Słucham? — Przemawiało przez nią zdumienie. — Co takiego mam przestać robić?
Amanda zaśmiała się ironicznie.
— Udawać — rzuciła krótko, aczkolwiek dosadnie.
— Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć? — Fala emocji zalała Gabrielle niczym poranny przypływ. — Włamujesz się do mojego pokoju, w dodatku oskarżasz. Nie sądzisz, że to za dużo jak na pierwsze spotkanie?
Amanda zaśmiała się raz jeszcze z bezmierną pogardą.
— Och, przestań już! Przestań! Mnie nie oszukasz.
Trzęsła się nieopanowanie, jakby poraził ją prąd.
— Nie mam pojęcia, jak przez cały ten czas udało ci się to utrzymać w sekrecie — przyznała, wpatrzywszy się w obojętny wzrok Gabrielle. — Jednak nie jesteś taka sprytna, jak moja pani uważała. Każde kłamstwo ma krótkie nóżki, co nie, Granger?
Gabrielle roześmiała się z niedowierzaniem. Piskliwy dźwięk poniósł się korytarzem. Wreszcie echo ustąpiło miejsca głuchemu, monotonnemu kapaniu wody o szybę. Przez moment śledziła krople deszczu, mimowolnie błądząc razem z nimi. Wahała się między kłamstwem a prawdą, ale gdy tak stała przed Amandą, nadal skołowana i przerażona tym, co ujawnienie tajemnicy oznaczało, nie potrafiła jednoznacznie wybrać. Ogarniało ją zmieszanie, myśli się mąciły. Czuła w głowie pustkę; musiała coś zrobić, toteż obniżyła niejako o kilka stopni swój zwykły wyraz twarzy, aby dorównać Amandzie wyrazem nikczemności i rozjaśniła twarz chytrym uśmiechem pełnym uznania dla jej pracy.
— To kompletna głupota. Poza tym kto ci uwierzy?
Amanda wcale nie wyglądała na zmartwioną, wręcz przeciwnie. Zdawało się, że słowa do niej dotarły i wywołały nieukrywaną radość.
— Spodziewałam się, że tak powiesz, dlatego zadbałam o dowód — oznajmiła poważnie, gdy jej blada twarz majaczyła w blasku księżyca.
— Dowód czego?
Gabrielle nie była w stanie dłużej udawać. Skorupa, w której utkwiła, zapłonęła i potworny ogień, wypalający jej wnętrze, zaczął trawić ją kawałek po kawałku. Wysychała na wiór. Tajemnica dławiła jej kruche ciało, a głos przechodził w upiorne dźwięki. Mimo to się nie poddawała. Chyba nawet nie umiała.
— Nie udawaj idiotki, Granger, nigdy nią nie byłaś. — Amanda poprawiła brązowe włosy i założyła ręce na piersi. — Dowód, że nie jesteś tym, za kogo się podajesz — doprecyzowała.
— Nawet jeśli byś miała rację, to co ci to da? Lubisz patrzeć na czyjąś śmierć? A może sama chciałabyś mnie zabić? Zrób to więc! Na co czekasz? Jesteśmy same. Nikt ci nie przeszkodzi.
Gabrielle patrzyła na nią wyzywająco i z kpiną w oczach, jakby pragnęła sprowokować w Amandzie jakąś reakcję, po czym podeszła do okna i odwróciła się do niej tyłem. Postawiła swoje życie na szali, nie walcząc, ale prowokując i grając na zwłokę. Tym samym kupowała potrzebny czas, o który kiedyś tak skrupulatnie dbała, a którego dziś nie oszczędzała… Może kiedy dowie się wystarczająco dużo, zdoła się nauczyć, jak nim władać.
— No, dalej! Wypchnij mnie! Chyba, że się boisz? — Zerknęła na Amandę. Miała dziwny wyraz twarzy, jakby nękał ją jakiś wstrętny robal.
— Jesteś szalona, a jednak nie mogę cię ot, tak zabić, nawet dla mej pani, która niechybnie ucieszyłaby się z twojej śmierci.
— Co takiego cię powstrzymuje?
— Naprawdę nie wiesz, czy znów udajesz? — Amanda była zadziwiająco spokojna, jakby rozmawiali o codziennych sprawach. — Zaskarbiłaś sobie uwagę naszego pana. Zapewne zauważyłby, gdybyś nagle zniknęła, a co gorsza, sowicie ukarałby mnie za twoją porażkę. Może ukarałby także moją panią, uznając, że była w to zamieszana.
— A była?
— To chyba oczywiste, nie uważasz?
Podczas gdy twarz Amandy okraszał cyniczny uśmiech, Gabrielle przyglądała jej się, niczego nie rozumiejąc, jak gdyby chciała sprawdzić, czy słuch jej nie myli, a potem nagle poczuła ogromną ulgę i coś, czego nie potrafiła określić, a co wypływało z głębi jej serca i rozlewało się na cały organizm.
— Nie znamy się, dlaczego miałabym ci życzyć śmierci? — spytała Amanda.
Gabrielle zacisnęła mocno powieki i dopiero wtedy odważyła się podnieść głowę. Właśnie przekroczyła linię, zza której nie było już powrotu.
— Bo twoja pani tego pragnie.
— Wreszcie załapałaś, Granger — powiedziała urągliwie Amanda. — Ale Ines też była przydatna. Wiesz, że gdyby nie ona, to nigdy bym nie wpadła na to, że coś ukrywasz? — Zacmokała z niezadowoleniem, jakby mimo upływu czasu fakt ten nadal ją irytował.
— Ines ci pomagała? Ona też chciała się mnie pozbyć? — Głos Gabrielle się załamał i raptowny żal pochwycił ją w ramiona.
— Ta głupia służka nie pisnęła o tobie ani słowa. Jesteście siebie warte. — Amanda skrzywiła się, jakby musiała wziąć do ust coś kwaśnego, po czym splunęła z obrzydzeniem. — Na szczęście sama byłaś na tyle nieostrożna, że zostawiłaś otwarte drzwi. Postanowiłam to wykorzystać. Bądź co bądź nie co dzień zdarzają się takie okazje, więc się zakradłam. Wyobraź sobie, jakiego doznałam zdumienia, kiedy znalazłam u ciebie wspólne zdjęcie z Potterem i Weasleyem. — Jej słowa były jak kloaka, ohydne i pełne paskudztw. Gabrielle zawładnęło obrzydzenie tak wielkie, że chciała zwymiotować. Amanda zdawała się tego nie zauważać i kontynuowała dalej: — Na początku nie mogłam sobie przypomnieć, skąd znam twoją twarz, ale zrozumienie przychodziło z czasem, jakby blokady zaklęcia, którego użyłaś, zanikały, a gdy już pękły, zalała mnie fala wspomnień związanych z twoją osobą.
Wówczas Gabrielle ponownie ujrzała w dłoni Amandy papierową kulę. Ściskała ją namiętnie, dopóki Gabrielle nie wyrwała jej siłą, której nie można było podejrzewać po tak drobnej postaci.
— Ach, weź sobie tę fotografię. Już jej nie potrzebuję — mówiła pewnie, spokojnie, nawet obojętnie Amanda, tymczasem ukradkiem podpatrywała, gdzie padały skrawki dartego przez Gabrielle papieru. — Mojej pani wystarczą wspomnienia.
 — Wynoś się stąd — zażądała śmiało Gabrielle.
Napuchnięte, sczerniałe wargi Amandy wykrzywiły się w paroksyzmie lekceważącej pogardy i posypały się z nich nieprzerwane, ciężkie inwektywy. Dotknięta nimi Gabrielle złapała się gwałtownie za głowę, nie chcąc nic więcej usłyszeć, ale słowa stale do niej dolatywały i zniknęły na zawsze, ledwie materiał odsłonił gładki nadgarstek Gabrielle.
— Twoja bransoleta… Nie masz jej. — Przerażenie, jakie spadło na Amandę, było nagłe, zupełnie jak niespodziewany kubeł wody.
Gabrielle podążyła za wzrokiem Amandy, żeby przekonać się, że to, co mówi, jest prawdą. Tym razem to jej usta wygięły się w złośliwym uśmiechu.
— Przecież to niemożliwe. — Amanda cofała się, póki jej plecy nie natrafiły na lodowatą ścianę. — Nie możesz mi nic zrobić. Wiesz o tym. Oni się dowiedzą — bełkotała.
— Już nie jesteś taka ostra, co Amando? — szepnęła w jej stronę bez cienia uszczypliwości. — Obliviate — dodała śpiewnie i tęczówki służącej Narcyzy przybrały zgaszony odcień burgundu. — A teraz wracaj do siebie, Amando, i nigdy więcej się tutaj nie zakradaj.



piątek, 17 lipca 2020

Rozdział 15



Niezapomniane spotkanie
Malfoy Manor, Wiltshire, 2000 rok
Oddech stawał się urywany i usta miała nieco rozwarte, jakby leniwie prosiła o pieszczotę, co zresztą zdarzało jej się często przy wszelkiego rodzaju aktywnościach fizycznych. Chciwie łapała kolejne hausty powietrza, biegnąc dalej. Nie zważając na wprawione przez nią w ruch otoczenie. Aż wreszcie dosięgnęło ją zdumione spojrzenie Narcyzy, którą trąciła o rękaw powłóczystej sukni, i pod jego siłą zachwiała się na moment, tracąc zupełnie równowagę. Cudownie niezdarnie upadła na pobliską balustradę i niepewnie zacisnąwszy oczy, zasłoniła twarz rękoma, a wszystko to działo się w kilku mgnieniach oka.
— Nie zwykłam do tego, aby ktoś równy mi pozycją społeczną zaburzał moje poczucie komfortu. Ty zaś, służko, nie tylko zakłóciłaś moją przestrzeń, lecz bezczelnie w nią wtargnęłaś, choć nie mogłabyś się ze mną równać na żadnej z możliwych płaszczyzn. — Regularne rysy ani drgnęły, dłonie nie zadygotały; tylko oczy nie kryły wzburzenia. — Domagam się wobec tego wyjaśnień i lepiej zważ na język, szlamo.
Oblicze Narcyzy przepełniała niezrozumiała dla Gabrielle niechęć, a narastająca w służce wściekłość dodawała jej odwagi i prowokowała do spojrzenia Narcyzie w oczy. Kiedy nareszcie jej wzrok skrzyżował się ze spojrzeniem Narcyzy, odniosła wrażenie, że jedynym, co tam ujrzała, była nienawiść. Jeśli spodziewała się dojrzeć w nich wyraz aprobaty, to się zawiodła. Była w potrzasku. Nie mogła uciec ani odejść, nie miała bowiem dokąd. Przy tym nie pojmowała skąd w Narcyzie tyle złości. Przecież nie wpadła na nią specjalnie.
— Zamierzasz się odezwać? — Pytanie opuściło usta Narcyzy, drażniąc zmysł słuchu służącej.
Nie podniósłszy głowy, wciąż niewinnie bawiła się guzikiem swojej koszuli, aż uczuła, że zwisa jej na jednej nitce. O, trzeba to przyszyć.
— Przepraszam. Czy mogę już odejść, pani? — powiedziała z dumą, niemal arogancko.
Narcyza uniosła dłoń na znak, że nie chce tego słuchać. Zaczerpnęła powietrza i nie wypuściła go z płuc, zupełnie jakby przygotowywała się do krzyku. Lecz zanim zdołała się odezwać, jej baczny wzrok spoczął na zroszonej krwią skórze służącej, a gniew zastąpiła gorączkowa ciekawość. Przysunęła twarz do oblicza Gabrielle i zaczęła jej się przyglądać z powściągliwością głodnego wampira.
— Krwawisz — to oznajmiwszy, zauważyła, że służąca się wzdrygnęła i przymknęła oczy jak rażona piorunem.
Ton Narcyzy nie był ani oskarżycielski, ani ostry, niczym smagnięcie bicza, mimo to wydawał się na tyle nieprzyjemnie chłodny, że nawet wspomnienie przeszłości było czulsze. Ledwo słyszalna nuta dociekliwości zdawała się ulatniać równie szybko co przebijająca przez  nią drwina. Niepocieszona brakiem odpowiedzi kobieta podjęła kolejną próbę, lecz znacznie łagodniej i jakby ostrożniej.
— Należy to opatrzyć, gdziekolwiek rany by się nie znajdowały… O ile to twoja krew, służko.
Nie wiedzieć dlaczego, Gabrielle nie chciała pozwolić, by Narcyza poznała prawdę. Czuła, że jej pomoc nie byłaby najlepiej odebrana, choć nie miała w ogóle pojęcia o rodzących się w głowie Narcyzy podejrzeniach względem niej i Lucjusza. Czekało ją więc trudne zadanie. A jednak była dobrej myśli. Wierzyła, że znajdzie argumenty, które skruszą niechęć Narcyzy do puszczenia jej wolno.
— Oczywiście, że moja, pani. A kogóż by innego? — Zawahała się, co wbrew pozorom nie zostało odebrane jako potknięcie, a raczej jako zastanowienie się nad doborem odpowiednich słów w otoczeniu osoby o wyższym statusie socjoekonomicznym.
— Cóż zatem takiego robiłaś, że się skaleczyłaś? Czy obowiązki nazbyt cię nie przytłoczyły, służko?
Narcyza wyglądała na niebezpiecznie usatysfakcjonowaną, jak gdyby pytania nadal kłębiły się w jej głowie i układały w pociski wybuchowe, które tylko czekają na znak, aby wystrzelić. W końcu jednak chyba doszła do wniosku, że nic pożytecznego nie przynoszą, gdyż uśmiechnęła się wymuszenie, oczekując wyjaśnień.
— To prawda, pani — zaczęła tak pokorna i skromna jak owieczka, chcąc tę drobniutką słabość obrócić na swoją korzyść. — Nie radzę sobie z obowiązkami, ale bardzo się staram… To moja wina, że się zacięłam… Jestem taka nieuważna, przepraszam.
Wprawdzie patrzyła na sufit, gzyms czy ogień w kominku, na wszystko tylko nie na swoje wytarte pantofle – jej osobisty symbol zniewolenia, to wciąż bała się też spojrzeć w oczy Narcyzy. Dopiero wówczas, kiedy Gabrielle udało się wywołać łzy, co wcale nie było takie trudne w obliczu tej sytuacji, przestała się dłużej powstrzymywać i obnażyła twarz przed wścibskim spojrzeniem jej pani.
— Nie życzę sobie, by to kiedykolwiek się powtórzyło, czy rozumiesz?
— Tak — cicho odparła Gabrielle.
— Wracaj do swojego pokoju.
Rozkaz z pewnością zapadł mocno w pamięci Gabrielle, gdyż po raz pierwszy od jakiegoś czasu zgadzał się z jej własną wolą. Martwiła się, że zanim się oddali, Narcyza zmieni swoje zdanie, toteż odeszła czym prędzej, z całych sił dbając o to, by jej chód nie przypominał biegu.
Narcyza tymczasem  wodziła za nią wzrokiem, stojąc jeszcze przez moment w miejscu, dopóki Gabrielle nie zniknęła całkowicie. Potem zerknęła przed siebie hardo i ruszyła pewnym krokiem, z podniesioną brodą, wyczekując tajemniczego obserwatora. Tak znalazła się przed gabinetem męża. Chwilę przystanęła, po czym weszła bez pukania, udając, że nie zwraca uwagi na nagłą ciszę i zaskoczonego Lucjusza. Wtedy poczuła na sobie jego spojrzenie, niby nic takiego, a jednak wydawało się intrygujące – pociągało i odpychało zarazem. Było w nim coś nowego, co kryło się głęboko pod pustką i oburzeniem.
Siedział wsparty na bogato haftowanych poduszkach, skrępowany do pasa materiałem, z pozoru przypominającym bandaż. Ręce miał wyciągnięte wzdłuż ciała, a dłonie zamknięte, z lekko zaciśniętymi palcami, jak gdyby był zagubiony we śnie, czemu przeczyły szeroko otwarte oczy. Stopy zsuwały się z oparcia, aż wreszcie zawisły nad podłogą, sprawiając wrażenie, jakby Lucjusz jeszcze sekundę temu się przeciągał albo miał zamiar wstać, ale nie mógł się podnieść, więc na powrót się położył.
— Powiedz mi, Lucjuszu, nadal pastwisz się nad służbą? — zapytała niewinnie, jak to miała w swoim zwyczaju.
Bez problemu pojął, że mówi o tej samej służącej, o którą tak niedawno dopytywał się Draco, a którą on sam nigdy wcześniej by się nie zainteresował.
— Ach, tak. — Sprawnie udał zdziwienie. Otóż postanowił z tej okoliczności korzystać. — Jeśli czuwanie nad naszą posiadłością nazywasz pastwieniem się, to i owszem, pastwię się.
Parsknął, jakby własne słowa go bawiły.
— Nie powinno ci zatem przeszkadzać, że pragnę wziąć tę dziewczynę na osobistą służącą — oznajmiła, a gdzieś w kącikach jej ust błąkał się zadziorny uśmiech.
Gładkie, nieskalane emocją oblicze Lucjusza spokojnie śledziło poczynania Narcyzy, która podeszła do biurka, poprawiła kryształowy abażur lampki i wpatrzyła się w leżące obok dokumenty.
— Snape. Dyrektor Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie… Nadal trzymasz te dokumenty? — Odwróciła głowę, by na niego spojrzeć, ale jego już tam nie było. Stał na wyciągnięcie dłoni i wydawał się wypełniać sobą pomieszczenie, pomimo swobodnej pozy.
— Zdaje się, że niemal cała służba jest na twoją wyłączność, w tym jedna służka za moją zgodą. Dlaczego prosisz o kolejną?
— Tym razem nie proszę, Lucjuszu, żądam i oczekuję byś przystał na moją decyzję — sarknęła twardo, chcąc zakończyć rozmowę, lecz Lucjusz był nieugięty.
— Nie zgadzam się.
Mierzyli się wzrokiem, a powietrze między nimi iskrzyło od napięcia.
— Czy dlatego, że sam chcesz mieć ją na wyłączność? — spytała chłodno.
Lucjusz chwycił ją mocno za podbródek, uniósł jej twarz i popatrzył jej w oczy, ale nie ujrzał tam strachu.
— Nigdy więcej tak nie mów.
Wciąż trzymał ją za podbródek. Uścisk bolał, a jego twarz była tak blisko, że czuła na skórze jego oddech.
— Dostaniesz tę szlamę pod warunkiem, że zrezygnujesz z poprzedniej.
Puścił ją niespiesznie. Odskoczyła, czekając, czy ją uderzy, a nawet pragnąc tego. Przemoc z jego strony może pozwoliłaby jej zapomnieć o tym, że go kocha. Była skołowana, kiedy nie tylko jej nie uderzył, ale i pocałował w czoło.
— Nie walczmy ze sobą — rzekł łagodnie.
To ją uspokoiło zupełnie i przepełniona myślami, jak łatwo dała się ponieść zazdrości, przymknęła oczy, pragnąc się pozbyć tego przypomnienia.
— Wybacz mi moją złość na ciebie, Lucjuszu.
Skinął jej głową, poniekąd odprężony, toteż odeszła, zostawiając go ze swoimi myślami i słowami, które udało jej się dodać:
— Wiedz, Lucjuszu, że wiele razy widziałam cię zmęczonego i teraz też cię takiego widzę. Wiele razy czułam od ciebie zapach krwi, twojej bądź innych i teraz też ją czuję. A jednak wyglądasz, jakby nic z tego, co mówię, nie miało miejsca. Nie musisz nic wyjaśniać. Proszę cię tylko… Byś nie pozwolił Czarnemu Panu zniszczyć tego, co kochasz, co kochamy wspólnie…