wtorek, 14 kwietnia 2020

Rozdział 14



Krwawy wieczór
Malfoy Manor, Wiltshire, 2000 rok
Zalała ją potworna wściekłość na samą siebie. W ogóle się nie przygotowała – nie miała argumentów, które powstrzymałyby Ines przed tak głupimi podejrzeniami. Gabrielle zdawała sobie sprawę, że to co robiła, jest czystym szaleństwem. Desperacją, jaka zwykle nią kierowała. Nie powinna była zgadzać się na bliższą znajomość z Ines, która prawdopodobnie zazdrościła jej ulgowego traktowania.
Mimo to posuwała się dalej, pokonując przeszkody rzucane przez życie. Stawiała stopy na krawędziach, aby nie dosięgnął ją zamęt. Ostrożnie.
Przesuwała dłoń po ścianie, która służyła jej za przewodnika.
Niewidoma. Porzucona. Nie myślała już o wydarzeniach ubiegłego tygodnia. Nie pamiętała, kiedy czuła się tak radośnie i spokojnie. Wszystkie problemy rozwiązały się niemal same z siebie. Co prawda, nadal nie była pewna działania zaklęcia. Lecz smętny pomysł, jakoby Malfoyowie znali jej sekret, wydawał się równie absurdalny, co zabawny. Wystarczająco przekonała się, że Malfoyowie bynajmniej nie przypominają szaleńców opętanych przez Voldemorta. Wprawdzie należeli do śmierciożerców, ale różnili się od nich bardziej niż mógłby ktokolwiek sądzić.
Skłonna była do takich przekonań po tym, jak zeszła do lochów i spotkała tam Ginny. Wciąż żywą, w dodatku wyglądającą znacznie lepiej niż podczas ich ostatniego spotkania. Gabrielle pomimo tego przyniosła jej odrobinę jedzenia, które wcześniej udało jej się zdobyć od skrzatów domowych. Widząc ją zdrową, uspokoiła się, choć chwilami trapiło ją pytanie: Dlaczego nie zabili Ginny? — Poprzedzane refleksjami nad Lucjuszem: — Z niezrozumiałego powodu pragnął oddać Ginny Voldemortowi. Chciał jej śmierci. Być może sam miał ją zabić… — Nie kierowało ku jakimkolwiek wnioskom, jak gdyby ich istnienie zdawało się niemożliwe.
Nie miała jednak zamiaru poświęcać szansy, którą dali jej Harry z Ronem, i odłożyła smętne pomysły na bok. Wszakże dość już sił włożyła, by zapomnieć. Jeśli naprawdę miało się powieść, to o czym skrycie marzyła, musiała zaniedbać sprawy, niedotyczące jej osobiście. Wydawało się, że cel był w zasięgu wzroku. Część wspomnień odeszła. Zmarli przyjaciele od pewnego czasu nie zaprzątali jej głowy. Wreszcie mogła się skupić na swoich obowiązkach, które zresztą zapewniały jej życie przyznane przedtem przez chłopców. Zdawało się, że wszystko się układało…
Upewniła się, że to złudna nadzieja dopiero wieczorem. W momencie gdy wracała do pokoju. Drogą inną niż dotąd chodziła. Weselsza niżeli ją kiedy bądź widziano. Natknęła się wtedy na plamy krwi na podłodze i wpierw pomyślała o Ginny, później o Astorii. Zorientowała się jednak, że są to krwawe odciski stóp, i to osoby idącej długimi krokami.
Gabrielle ruszyła tym tropem, z każdym stąpnięciem czuła większe zdumienie. Wyglądało bowiem na to, że krwawe ślady prowadzą prosto do gabinetu Lucjusza i tam znikają.
Kiedy dotarła do drzwi, nie wierzyła własnym oczom. Wokół klamki nie było przestrzeni, na której by nie znajdowała się krew. Przerażona przełknęła ślinę. Złapała w razie wypadku za rzeźbę przedstawiającą egipski obelisk i nacisnęła klamkę.
W pomieszczeniu panował półmrok. Rozpraszał go blask lampki stojącej na hebanowym biurku.
Gabrielle skierowała się ku źródłu światła. Wtem zamarło jej serce na widok tego, kto leżał na podłodze. Zszokowana wypuściła z dłoni antyk i dotknęła ust. Wciągnęła głęboko powietrze, aby się uspokoić, ale z jej krtani wydobył się jedynie zduszony jęk. Wszędzie była krew, a pośród niej Lucjusz.
Miał zamknięte oczy. Sprawiał wrażenie nieżywego i chyba to najbardziej wstrząsnęło Gabrielle, bo niemal od razu przy nim przykucnęła i zaczęła sprawdzać puls. Jak się po chwili okazało, nadal żył, choć tętno było ledwie wyczuwalne.
— Cholera — nerwowo zaklęła.
Ręce trzęsły jej się jeszcze bardziej niż przed kilkoma minutami. Stała jak sparaliżowana. Nie mając pojęcia, co mogłaby zrobić, by mu pomóc. Uderzyła ją ta chora myśl. Chciała go ratować, podczas gdy on ją ranił zarówno werbalnie, jak i niewerbalnie. Pewnie o wiele dłużej zastanawiałaby się nad sensem swoich poczynań, ale czas nieubłaganie płynął. Lucjusz się wykrwawiał, a tętno słabło.
Sięgnęła więc do szafki, pomacała, choć ręka pozostała pusta. Zawahała się. W końcu otwarła ostatnią z szuflad i znalazła w niej nieduże buteleczki, najprawdopodobniej z eliksirami. Brakowało jednak etykiet, toteż nie patrząc na nic, odkorkowywała kolejno miksturę po miksturze. Następnie wąchała i nazywała. Uporała się z tym niezwykle szybko, bo już po paru sekundach podawała Lucjuszowi odpowiednie eliksiry.
Nie uspokoiła się, kiedy się nie poruszył. Nadal leżał z niedbale ułożonymi rękoma wzdłuż ciała. Tylko jego głowa obsunęła się nieco w prawą stronę, ukazując na szyi powierzchowne rozcięcie na długość trzech palcy. Koszula, na której widoczne były zaprasowane rękawy, przesiąkła mimowolnie krzepnącą w ciemne strupy krwią, tak że jej kolor zmieniał się od śnieżnobiałego przy kołnierzyku po ciemnoczerwony, dochodzący do okolic brzucha.
Drgnęła, gdy zaczął coś mamrotać.
Wreszcie uniósł powieki i za mgłą zobaczył Gabrielle. Chciał dotknąć rany na brzuchu, ale służąca w mig zatrzymała jego przesuwającą się z oporem dłoń.
— Nie może się pan poruszać. To niebezpieczne zważywszy na to, ile krwi pan traci.
Gdyby nie to, że jego stan był zły i słowa ledwie trafiały do świadomości, zapewne by oberwała jakimś paskudnym zaklęciem. Teraz jednak próbował skinąć głową, niezdolny cokolwiek powiedzieć.
— Udam się po pomoc. Proszę, niech pan leży spokojnie, panie Malfoy — oznajmiła, po czym podniosła się z klęczek. Lecz zaraz na powrót usiadła, gdyż Lucjusz złapał ją za rękę. Delikatnie dając do zrozumienia, żeby została.
Chłód jego palcy przeraził ją, mimo to odwróciła się do niego. Kiedy spostrzegła, że chce coś powiedzieć, zbliżyła ucho do ust Lucjusza i usłyszała cichy, urwany pisk, przechodzący w charkot.
— Ty… To… Zrób… — Każdemu wypowiedzianemu słowu towarzyszyło krztuszenie się krwią.
— Ale… — Przez moment pragnęła mu wytłumaczyć, że bez magii nie będzie w stanie mu pomóc, gdy jej wzrok spoczął na ramieniu od bransolety… Zniknęła.
Gabrielle tkwiła w miejscu, nie potrafiąc pojąć, jak Lucjusz mógł jej powierzyć swoje życie. Była tylko służącą, co więcej, kiepską. Z różdżką czy bez niej miała sporo powodów, żeby go zabić. Wiele więc ryzykował, pozwalając jej zadecydować o własnym życiu.
Niepewna czego pragnie, dotknęła przedramienia, ale po bransolecie nie było śladu. Znów w jej żyłach krążyła magia, mimo to nie chciała niczyjej śmierci. Nie szukała różdżki, by rzucić niewybaczalne. Położyła dłonie na klatce piersiowej Lucjusza i skupiła się na inkantacji. Machinalnie zastanawiając się nad jego decyzją. Skąd wiedział o jej zamiarach i o tym, że włada bezróżdżkową magią? Coraz więcej wątpliwości napływało do jej umysłu, choć nie była to najstosowniejsza chwila na podobne przemyślenia.
Vulnera Sanentur — powiedziała i przepływ krwi spowolnił. Powtórzyła i rany zaczęły się leczyć. Przy trzecim wymówieniu w pełni się zasklepiły.
Kolejnym zaklęciem oczyściła z krwi pomieszczenie, tak że pozostała wyłącznie na ciele i koszuli Lucjusza. Dopiero potem zorientowała się, że nadal trzyma dłonie na jego klatce piersiowej i ostro się zarumieniła.
— Przepraszam. — Błyskawicznie zabrała ręce.
Śmiało, z rozmysłem wstał z podłogi. Zaczął iść chwiejnym krokiem, nic nie widząc przez zawroty głowy. Słaniając się, powlókł się do sofy, a kiedy dobrnął do jej zagłówka, usiadł ciężko. Podniósł butelkę ze stolika nieopodal, wydął wargi i wlał całą zawartość do szklanki, którą wychylił. Rozerwał koszulę i znalazł miejsce, gdzie jeszcze przed momentem znajdowała się rozległa rana. Dotknął ją opuszkami palców, jakby coś sprawdzał, po czym uniósł głowę i napotkał badawczy wzrok Gabrielle, śledzący jego poczynania. Lucjusz uśmiechnął się cwanie.
— Przygotuj mi świeże ubrania. — Zachowywał się nadzwyczaj spokojnie, nawet głos wydawał się być kompletnie pozbawiony cynizmu.
Krótko po tym jak wydał rozkaz, Gabrielle przyniosła komplet garniturowy przepasany srebrną nitką. Położyła go koło Lucjusza, chcąc bezzwłocznie odejść, lecz zatrzymał ją, mówiąc:
— Ubierz mnie.
Patrzyła na niego zszokowana i przerażona jednocześnie. Była to ostatnia rzecz, jakiej się po nim spodziewała, ale też ostatnia, jaką miała zamiar wykonać. Widziała, że nie rozumie, nie mógł zrozumieć, bo nie znał prawdy.
— Słucham? — zapytała słabo.
— Załóż mi koszulę — powiedział poważnie.
Toczyła ze sobą walkę, bojąc się, że pójdzie o krok za daleko i będzie tego żałować. Zwłoka niewiele pomagała, toteż Gabrielle podeszła do Lucjusza i w pełni subtelnie zsunęła z jego ramion brudny materiał. Zaczęła wodzić palcami po jego piersi, zmywając zaschniętą krew. Miał taką delikatną skórę i wyraźnie zarysowane mięśnie. Już sam ten niewinny dotyk doprowadzał ją do szaleństwa. Nic dziwnego, że modliła się w duchu, by pozwolił jej odejść. Nie chciała się zapętlać, wchodzić w niebezpieczne układy, choć tym samym mogła odkupić śmierć przyjaciół.
Podniosła wzrok na Lucjusza i aż zadrżała na widok tego, co zobaczyła w jego oczach. Wpatrywał się w nią z oczekiwaniem, jakby czekał na coś więcej. Gabrielle zastygła na chwilę w miejscu. Lucjusz nie odzywał się ani nie poruszał. Nie drgnęła mu nawet powieka, kiedy jej się przyglądał.
Odskoczyła od niego, jak oparzona.
Powietrze przeciął zmysłowy śmiech Lucjusza.
Na języku błąkała się słodycz, a w głowie kręciło jej się, zupełnie jakby wypiła za mocny trunek. Musiała podtrzymać się blatu biurka, by nie upaść.
— Możesz odejść — oznajmił, a jego twarz znów przypominała beznamiętną maskę.
Gdy tylko skończył mówić, już jej nie było. Nie musiał powtarzać.


poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Rozdział 13



Słowo wobec słowa
Malfoy Manor, Wiltshire, 2000 rok
Na tle kamiennej ściany dominowały ujęte w złote ramy portrety dostojnych postaci. Zabezpieczone warstwą kurzu, w dodatku niemałą, nie dostrzegały niczego poza niewielką ilością światła. Nieustannie walczącą z drobinkami brudu o przewagę. Podczas gdy w powietrzu rozbrzmiewało z lekka przytłumione echo głosów czarodziei, Gabrielle pląsała z kolorową miotełką do kurzu, wzbijając wokół drobinki pyłu.
— Idź sobie stąd, okropna dziewczyno. Nie chcemy byś dotykała naszych ram swoimi szlamowatymi dłońmi. — Ów osobnik zakaszlał i oblizał spierzchnięte wargi.
— Nicholasie, pozwól, że to ja wyperswaduję tej młodej damie, gdzie jej miejsce. Tak dawno tego nie robiłem, że na samą myśl o tym czuję podekscytowanie — powiedział, skacząc w miejscu niczym mały kociak.
Twarz Gabrielle okraszał szeroki uśmiech, kiedy bacznie im się przyglądała. Widać snuła w myśli jakieś zamiary, bo dalej walczyła z osiadającym na wszystkim kurzem, nie biorąc ich uwag do serca.
— Zachowuj się, Brutusie. To nie do pomyślenia byś płaszczył się przed tą… — Armand zawahał się, nie wiedząc przez moment, jakiego określenia użyć w takowych okolicznościach. — Służącą.
— Słyszałeś, Septimusie? Armand sądzi, że ma nad nami jakąś władzę. — Nicholas zaśmiał się nieco sztucznie, po czym odpalił cygaro i zapadł w fotel. — Chyba powinieneś mu nieco opowiedzieć o swoich ówczesnych wpływach. Doszły mnie wszakże słuchy, że minister Osbert doskonale sprawował się w twoich rękach jako marionetka. Wyrazy uznania.
W odpowiedzi Septimus skinął mu głową w sposób wyrażający jawną impertynencję.
— Zdaje się, że zapomnieliście o szacunku Wilhelma Zdobywcy, jakim cieszył się Armand. Bądź co bądź, przyjaźń ta okazała się jedną z najlepszych inwestycji naszego rodu. Spójrzcie na dobra w Wiltshire, bracia. Stale się mnożą, lecz ich początek notabene sięga roku, w którym to pierwszy Norman z pomocą Armanda pokonał Anglosasów pod Hastings.
— Prawisz mądre rzeczy, Septimusie. Tylko czy zbytnio nie przypominają wam słów Brutusa z artykułu Walczących Magów? — powiedział Armand, po czym wskoczył do portretu Nicholasa. Wyrwał mu z ust cygaro i przyłożył do własnych. Los chciał, że akurat zgasło, nim Armand zdążył się zaciągnąć. Toteż rzucił nim rozwścieczony w Nicholasa, który wprost nie mógł się dłużej powstrzymać od śmiechu i wybuchł.
— Przykre to stwierdzenie, jednakże najmniej z nas uczyniłeś, co by wpłynęło na wizerunek naszej rodziny, Nicholasie — przyznał po chwili Armand.
— Och, już dobrze, Armandzie. Nie gniewaj się. — Nicholas uniósł ręce w geście obronnym na znak, że przez cały ten czas tylko żartowali.
Wszyscy byli niezwykle do siebie podobni, wysocy i szczupli, o szaroniebieskich oczach i blond włosach, tyle że Septimus miał z nich najdłuższe i związane czarną tasiemką, jak to miał niekiedy w zwyczaju robić Lucjusz.
Ramy, w których tkwili, nabierały z wolna połysku, a brud znikał. Jedynie portret Abraxasa wydawał się niemożliwy do wyczyszczenia bez użycia magii. Gabrielle jednak się nie poddawała i tarła szmatką oprawę tak mocno, że w końcu zszedł z niej werniks, pozostawiwszy po sobie matową poświatę.
— Odejdź, dziewczyno. Zniszczysz moją ramę — wołał Abraxas, kiedy tylko przestawał kichać od kurzu. — Zobaczysz, poskarżę się mojemu synowi!
— Niechże się pan uspokoi, panie Abraxasie. — Próbowała mu przemówić do rozsądku.
— Nie będę z tobą, szlamo, rozmawiał. W tej chwili masz zostawić w spokoju mój portret.
Sprzeczali się, dopóki Abraxas nie zobaczył idącego przez hol Lucjusza. Wówczas niemal pewny swojej wygranej, zażądał od syna rozstrzygnięcia sporu. Ten jednak nie wiedząc w czym rzecz, spojrzał ogłupiały na ojca z nadzieją, że mu wyjaśni, co tutaj się dzieje.
— Nie patrz tak na mnie, synu, i rozkaż tej przeklętej szlamie, by zajęła się czymkolwiek innym tylko nie ramą mojego portretu. Zniszczy ją całkowicie. Jak ja wtedy będę się prezentował? — Lamentował w najlepsze.
Gabrielle unikała wzroku Lucjusza od dobrych kilku minut, ale w tym momencie zmusiła się do spojrzenia mu w oczy i spróbowała być przekonująca:
— Panie, ja jedynie robię, co do mnie należy. Nie mogę przecież pozwolić, by portret pańskiego ojca pozostawał przykryty grubą warstwą brudu.
Lucjusz przyjrzał się ramie. Wszelkie zanieczyszczenia zginęły. Co prawda, wciąż pełno było rys i uszkodzeń, niemniej portret miał już pięć lat. To wystarczająco długo, by pojawiły się pierwsze ślady minionego czasu.
— Na co ty jeszcze czekasz, synu? Odeślij ją do lochu. Może to nauczy ją szacunku dla czystokrwistych — zażądał Abraxas.
Ku jego zdziwieniu Lucjusz nie ukarał dziewczyny, gdyż wydało mu się to wyjątkowo zbyteczne. Zmierzył ją zamiast tego wzrokiem, bez słowa zatrzymując się na jej twarzy. Wyglądała na zmęczoną przekomarzaniami z jego ojcem. Sine bruzdy pod oczami silnie się wybijały na jej bladej jak śnieg cerze. Zapewne nie od dzisiaj starała się z nim uporać. A może był to wynik spędzenia tygodnia w lochach?
— Nie będzie to konieczne, ojcze — wreszcie odpowiedział. — Służko?
— Tak, panie Malfoy? — spytała przestraszona.
— Cokolwiek, by mój ojciec nie rozkazał, jest nieistotne — oznajmił otwarcie, tym samym sprawiając, że Abraxas skrzywił się niesamowicie. Czym Lucjusz naturalnie się nie przejął i z każdym kolejnym słowem zbliżał się do Gabrielle, aż znalazł się tuż koło niej i niemal szeptał jej do ucha: — Znaczy to więc, że należysz do mnie i to moje polecenia masz spełniać.
Czuła jego oddech na czole. Nie śmiała się jednak odwrócić.
— Oczywiście…
Wtedy to podniosła głowę i ujrzała zastygłą w wyrazie przedziwnych uczuć twarz Lucjusza. Niepokój mieszał się z zachwytem, co nie uszło uwadze Gabrielle, podobnie jak zimnoszare tęczówki wpatrujące się w jej własne.
— Dokończ zatem, to co zaczęłaś. — Gdy tylko wydał polecenie, odsunął się i odszedł.
— Lucjuszu! — krzyczał za nim Abraxas. — Pomyśleć, że pragnąłem mieć potomka…
Gabrielle przez chwilę jeszcze za nim patrzyła, jak gdyby coś nie dawało jej spokoju i nieustannie zastanawiało.
~*~
Błogi sen spowił Gabrielle i wówczas zapomniała na jakiś czas o trapiących ją zmartwieniach. Ciało otulone zewsząd spokojem, podrygiwało w rytm oddechów niczym liść na wietrze. Umysł płatał figle, tworząc niedopowiedziane historie. Serce tęskno spoglądało za wolnością. A może czymś jeszcze? Czymś czego Gabrielle nie była w stanie określić, a czego nie potrafiła rzucić w niepamięć. Zapewne dalej myślałaby o tym w ramionach Morfeusza, ale nie pozwoliła jej na to krzątająca się po pomieszczeniu Ines, która przez roztargnienie skutecznie przerwała jej senne rozmyślania.
— Ines, co tutaj robisz? — zapytała, a jej głos wyraźnie zdradził, że przed momentem spała.
Ines spojrzała na nią z cichym wyrzutem. Milczała.
— Nawet mnie nie przeprosisz? — Gabrielle zadała kolejne pytanie, nie znając powodu, dla którego Ines nie zaszczyciła jej żadnym słowem.
— Słucham?! Mam cię przeprosić? Żartujesz, prawda? Nie wiedziałam, co się z tobą dzieje przez ostatni tydzień! Nie pomyślałaś chociaż przez moment, kiedy wyszłaś, by mnie powiadomić o tym, że trafiłaś do lochów? — wyrzuciła z siebie na jednym wydechu. — Martwiłam się.
Gabrielle wstała z łóżka. Podeszła do niej i mocno ją przytuliła. Był to prawdziwie siostrzany uścisk, lecz stracony czas między nimi działał na Ines paraliżująco; już nie wydawały się sobie bliskie, a wręcz obce.
— Pewnie siedziałabym tam teraz, gdyby nie Draco. To on mnie uwolnił. Rozumiesz więc, że nie mogłam się pokazywać. Jeżeli nasz pan zobaczyłby mnie wcześniej… — Gabrielle przerwała, nie potrafiąc wypowiedzieć na głos, tego co pojawiło się w jej umyśle.
 — Draco? — zapytała z nutą zaskoczenia. — Mówisz paniczowi po imieniu?
— Nie. Skąd ci to przyszło do głowy? — Zastanowiła się głośno. — No, tak… Przepraszam, Ines. Naprawdę nie mogłam ci powiedzieć. — Miała ochotę palnąć się w czoło za swoją nieuwagę. Brakowało jej jeszcze, by Ines posądziła ją o bliższe relacje z Malfoyami.
— Zachowujesz się jakoś inaczej. Ukrywasz coś przede mną. Nie rób ze mnie głupiej. Przecież wiem, że panicz nie naraziłby się ojcu, a już na pewno nie przez jedną z nas. Masz z nim romans?
— Oszalałaś, Ines?! Jest mi po prostu wdzięczny, że pomogłam uratować Astorię. Sama twierdziłaś, że służba Malfoyom jest najlepszym, co nam się przytrafiło, a teraz temu zaprzeczasz.
— I tak nie mówisz mi całej prawdy — stwierdziła Ines i nie czekając na odpowiedź Gabrielle, wyszła.


piątek, 10 kwietnia 2020

Rozdział 12


Sekretna obsesja
Malfoy Manor, Wiltshire, 2000 rok
Szybkim krokiem oddalił się, ignorując uczucie chłodu, które podążało za nim od chwili, kiedy opuścił lochy. Odtrącił naglącą potrzebę rozmowy z Astorią. Zamiast tego zmierzał teraz do gabinetu ojca. Nie zważał na nic. Po prostu szedł, dopóki nie napotkał tak dobrze mu znanych, aczkolwiek rzadko widywanych, drzwi. Nie dbał o maniery. Wszedł bez pukania, usiadł naprzeciw ojca i zapytał:
— Nie sądzisz chyba, że przetrzymywanie kogoś w lochach o szklance wody jest humanitarne?
— Pytasz mnie o to, synu, bo? — Lucjusz uniósł wzrok znad papierów, spojrzał na Draco, po czym zacisnął usta, jak gdyby chciał się powstrzymać od kąśliwej uwagi. — Nigdy przedtem nie miałeś zwyczaju odwiedzać mnie w moim biurze, a już na pewno nie w sposób, którego powstydziłaby się twoja matka. Oczekuję zatem wyjaśnień.
Draco wstał, zaczął przechadzać się po pomieszczeniu i mówił gestykulując z zapałem:
— Nie udawaj, że nie wiesz, o czym mówię. Domyślasz się, że chodzi o służącą. Tę samą, która uratowała Astorię. Doskonale zdajesz sobie sprawę, że nie musiała tego robić. Mogła ukrywać swoje zdolności. Tym bardziej, że żyje w ciągłym strachu. Zrobiła to, a ty w nagrodę, bo inaczej nie umiem tego nazwać, zamknąłeś ją w lochach. Uważasz, że to w porządku, ojcze? — Przerwał na moment, widząc, że Lucjusz wciąż czyta jeden z dokumentów. — Prawisz mi o zasadach dobrego wychowania, tymczasem sam nie śmiesz mnie nawet wysłuchać — sarknął oburzony, a jego oblicze zapałało gniewem.
Lucjusz westchnął przeciągle, przetarł palące ze zmęczenia oczy jak człowiek zbudzony ze snu.
— Spodziewałem się, że do mnie zawitasz. Nie sądziłem jednak, że tak nerwowo zareagujesz, Draco. — Odsunął nieco na bok akta. — Musisz wiedzieć, że moje działania nie są bezcelowe. Ta dziewczyna… jakby to określić? Różni się znacząco od pozostałych. Wybija się ponad nie. Rzecz jasna, nie w obowiązkach domowych. Niemniej jest w niej coś takiego, czego nie umiem określić… — Wpatrywał się gdzieś w bliżej nieznaną Draco dal. Drżały mu usta w niewypowiedzianym zachwycie. — Bije od niej magia, z jaką dotąd się nie spotkałem u służących.
— Dlatego ją karzesz?
Draco prychnął z niesmakiem i odwrócił się w stronę ściany, na której wisiał ogromnych rozmiarów zegar. Wskazówka przesuwała się za wskazówką, a za nią podążało życie. Skacząc z nędznego stopnia na nędzniejszy, niekiedy na dostatniejszy, lecz zawilszy.
— Nie bardzo rozumiem twój stosunek do niej, Draco. Zrozumiałe, że jesteś jej wdzięczny. Ale czy nie uważasz, że to wystarczy? Wszak to nasza służąca, osoba o niższym statusie. Zakazuję ci więc wszelkich z nią kontaktów.
— Żartujesz, prawda? — Draco nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszał.
— Trwa to już i tak za długo. Zdążyłeś się, jak mniemam, zadurzyć w tej dziewczynie, dlatego to najlepsze rozwiązanie dla nas wszystkich. Tym razem nie wróci do lochów, jednakże nie pozwolę więcej na ingerencje w moje decyzje, nawet tobie, synu. Waż na to, co robisz — powiedział poważnie.
— Jak w ogóle możesz myśleć, że cokolwiek czuję do tej dziewczyny?! Bądź czułem!
— Jesteś jeszcze młody, zrozumiesz, gdy będziesz w moim wieku. A teraz zostaw mnie samego, muszę uporać się z tymi dokumentami. — Wziął w dłoń pierwszy z brzegu druk urzędowy i zaczął go lustrować z dołu do góry, całkowicie ignorując Draco.
Chłopak podszedł pewnym krokiem do biurka, z rozmachem zrzucił z niego leżące papiery, po czym ścisnął ojca za ramię.
— Nie lekceważ mnie, kiedy z tobą rozmawiam — zażądał dobitnie. — Pozwalałem na to przed laty, jednak dorosłem i nie możesz domagać się ode mnie, bym zamilkł, kiedy najdzie cię ochota. Nie ucieknę jak spłoszone dziecko.
— Czego ty ode mnie oczekujesz, Draco? Że zezwolę na niszczenie mojego mienia? A może, że przyłożę rękę do ograbiania naszej rodowej posiadłości? Zastanów się nim po raz kolejny oskarżysz mnie o równie absurdalne rzeczy i postanowisz zniszczyć moją pracę.
— I znów ty! Ciągle mówisz o sobie…
— Nie wydaje mi się, by było to choć w połowie prawdą. W przeciwnym wypadku dawno już byś nie żył. Nie wspomnę o poszukiwaniach lekarstwa dla Astorii, a znakomicie wiesz, że za nią nie przepadam. Mógł bym mieć lepszą synową.
Draco parsknął sarkastycznym śmiechem. Nie zważając na gniew ojca, wstał widocznie ucieszony takim obrotem dyskusji i jął tłumaczyć:
— Jako dziecko myślałem, że robisz wszystko, by zapewnić mi i matce dostatnie życie. Teraz jednak widzę, że nie dbasz o to, co myślimy. Zawsze narzucałeś nam własne zdanie. — Podszedł do drzwi i nie odwracając się, dodał z goryczą: — Mogłeś chociaż w to nie wciągać Astorii. — I wyszedł, nie spoglądając na twarz ojca, która przez ułamek sekundy wyrażała żal.
~*~
Niebawem zapomniał o scysji z ojcem, gdyż czułe matczyne serce nie pozwoliło mu na srogość.
— Draco… — wyszeptała Narcyza, a troska w jej głosie zatrzymała go gdzieś w połowie drogi pomiędzy schodami a salonem. Spojrzał na nią z mieszaniną łagodności i smutku.
Siedziała nieruchomo w głębokim fotelu przy oknie z filiżanką zupełnie wystygłej, zgęstniałej czekolady. Momentalnie ją odstawiła, podeszła do niego i przyłożyła dłoń do jego policzka, jakby sprawdzała, czy nie jest rozpalony.
— Przepraszam, matko — powiedział tak cicho, że ledwie mogła dosłyszeć ten szept.
— Nie szkodzi, synu. Oddałeś suknię Astorii, bo uznałeś to za stosowne. Poza tym zbyt długo już walczę ze śmiercią Belli. — Uśmiechnęła się szczerze. — Jednak nie to cię trapi.
Ścisnęła delikatnie jego rękę i spojrzała mu głęboko w oczy, jak gdyby chciała wyczytać z nich powód jego udręki.
— Nie martw się o mnie, proszę. — Draco spojrzał na nią i uśmiechnął się z przymusem.
— Wiesz, że nie potrafię. Powiedz mi zatem, co się stało… Czy znów chodzi o ojca? — Przypatrywała mu się uważnie. — Czy prosił cię o pomoc w poszukiwaniach tej Granger?
— On nigdy nie prosi.
— A więc zrobił to. — W pozbawionych wyrazach oczach Narcyzy pojawiły się dwie duże łzy. Przez moment zwiesiły się na brzegach powiek, po czym spłynęły powoli po policzkach.
— Nie — momentalnie zaprzeczył. — Mówiłem ci, żebyś się nie martwiła. To są sprawy pomiędzy mną a ojcem i wcale nie chodziło o Czarnego Pana.
— O co w takim razie? — zapytała zdziwiona.
Westchnął, gdy uświadomił sobie, że matka nie pozwoli mu odejść, jeśli nie odpowie na jej pytanie. Nie miał jednak zamiaru zdradzać jej wszystkiego. Za bardzo mu na niej zależało, by miał ją niepotrzebnie niepokoić. Postanowił wobec tego przekazać jej najbardziej szczątkowe informacje, jakie tylko były możliwe.
— Zapewne pamiętasz służącą, która uratowała Astorię.
— Panna White, jeżeli się nie mylę.
— Tak — przyznał. — Od pewnego czasu ojciec bezustannie ją karze.
— Draco, to służąca, powinna znać swoje miejsce. — Próbowała tłumaczyć.
— Nie miałem nic przeciwko, póki nie odkryłem, że trafiła do lochów na tydzień. Szczędzono jej nawet wody. Nie wymagam wiele. Chcę tylko, by ta dziewczyna wiedziała, że jesteśmy jej wdzięczni. Czy to tak dużo?
— Nie, synu. Porozmawiam z ojcem.
Narcyza miała właśnie się do niego udać, ale widocznie Draco to wyczuł, bo w tym samym momencie powstrzymał ją, łapiąc za rękę.
— Nie idź do niego, przynajmniej nie teraz.
Przyglądała mu się ze zdziwieniem, stopniowo marszcząc brwi.
— Draco, przecież chciałeś, bym przedyskutowała to z ojcem.
— Tylko, że… — Zastanowił się. — On nie zachowuje się jak dawniej.
— Co przez to rozumiesz?
Pragnął odejść, nic nie mówiąc, ale było już za późno.
— Przypatruje jej się. Widzi w niej coś, co go fascynuje…

środa, 8 kwietnia 2020

Rozdział 11




Dychotomia natury
Malfoy Manor, Wiltshire, 2000 rok
Zapamiętale szarpała pręty krat, nie czując z rozpaczy bólu.
— Wypuście mnie! Błagam, wypuście…
Usiłowała dalej krzyczeć o pomoc, ale nie mogła z siebie wydobyć żadnego dźwięku. Nagle przed oczyma zawirowały jej czarne mroczki, a świat usunął się spod nóg. Straciła równowagę. Upadając, desperacko próbowała złapać któryś z metalowych prętów. Przez moment nawet jeden z nich trzymała. Wyślizgnął się dopiero, gdy dłoń Gabrielle stała się zupełnie bezwładna. Powietrze przeciął głuchy łoskot.
~*~
Oczy były jeszcze zaspane, kiedy ciało objęły drgawki. Chłód przeszywał je na wskroś. Krew niejako zamarzała w żyłach, a płuca się zapadały. Gabrielle czuła mdłości, pusty żołądek dawał o sobie znać. Nie było w nim niczego, co mogłaby zwrócić. Usta kompletnie wyschły, marzyła o odrobinie wody.
Zacisnęła mocno powieki, by zdusić w zarodku pojawiające się uczucie paniki. Ostatkiem sił przykryła się kawałkiem znalezionego materiału i strach zaczął ustępować. Każdemu kolejnemu złapanemu oddechowi towarzyszyła coraz większa ulga. Ciało wracało do normalnej temperatury, aż w końcu krew na powrót zaczęła swobodnie cyrkulować w jej organizmie.
Lęk i wstyd zlewały się w jedno nieznośne uczucie. Wszystkie wydarzenia ubiegłego tygodnia nabierały nowej wagi. W uszach Gabrielle pobrzmiewały słowa Lucjusza: Z przyjemnością wspomogę Czarnego Pana w kolejnych walkach ze szlamami. Obejmowało ją zewsząd przerażenie. Wiedziała już bowiem, że w następnych dniach możliwość śmierci Ginny będzie bardziej namacalna niż dotychczas i że Lucjusz prędzej czy później zdecyduje się oddać Ginny Voldemortowi.
Gabrielle przypomniała sobie z nagła proszącą o pomoc Ginny i to, że nigdy więcej jej nie pomogła prócz tego razu, kiedy trafiła do lochów. A jako służąca miała przecież dostęp do lochów. Mogła niezauważalnie wtargnąć do celi dziewczyny i uśmierzyć choć odrobinę jej potencjalny ból. Istniała też maleńka szansa, że z pomocą Gabrielle udałoby się Ginny uciec. Tylko dokąd w świecie śmierciożerców?
Gabrielle zadrżała pod wpływem, tej jakże obiektywnej, szczerości. Wciąż nie mogła znieść myśli, że zostawiła Ginny na pastwę tych potworów. Toteż łudziła się, że Lucjusz zrezygnuje ze swych planów.
Chciała bowiem zapomnieć o Ginny, Ronie i Harrym, ale czym dłużej się okłamywała, zatajała przed sobą istotne fakty. Czyż nie ona powinna była przewidzieć, że Lucjusz (jako człowiek niecierpiący zwłoki) pragnął prawdy? Tymczasem nie udzieliła mu treściwej odpowiedzi i wplątała się tym samym, można by rzec, w jego zasadzkę. Wiadomym było, że pytał nie bez przyczyny. Oczekiwał odpowiedzi satysfakcjonującej. Prawdą więc będzie, jeśli ktoś powie, że Ginny umarła z winy Granger. Wszak nie zrobiła nic, co by mogłoby zapewnić Ginny bezpieczeństwo. Nawet samej sobie nie potrafiła go zapewnić. Bo czy broniła się przed Lucjuszem? Czym bliżej był, tym bardziej do niego lgnęła, nieświadomie rzecz jasna.
Co zatem, jeśli dowiedzą się kim jestem? — pomyślała i powalająca moc wypowiedzianych słów uderzyła ją samą jak obuchem. Wydawało jej się, że chwieje się od tego ciosu i być może nawet straci za chwilę przytomność.
Do tej pory nie zastanawiała się nad tym, czy Malfoyowie coś podejrzewają.
Jak w ogóle mogłam do tego dopuścić? — Uświadomiła sobie, że tak naprawdę już od dawna Lucjusz przyglądał jej się z zaciekawieniem. Przeszywającym na wskroś wzrokiem, jakby znał jej sekret.
Wtem oczywistym stało się, że zaklęcie nie działa prawidłowo. Nie powinni pamiętać Hermiony Granger, co więcej, nie powinni kojarzyć jej ze światem czarodziejów. A Lestrange wyraźnie mówił o poszukiwaniach Granger przez Czarnego Pana.
Na moment myśli Gabrielle popłynęły w całkowicie innym kierunku: Czy to możliwe, że zaklęcie nie zadziałało poprawnie? Ron nie był może najlepszy w zaklęciach, ale ćwiczyli je bardzo długo. Okoliczności, prawdę mówiąc, nie sprzyjały wymawianiu trudnych inkantacji, jednak wierzyła w Rona. Dzięki niemu żyła… Co więc zakłóciło działanie defensio, jeśli nie błędnie wypowiedziana formuła?
Mgliste rozwiązania jawiły jej się przed oczyma. Aczkolwiek absurdalne zdawało się stwierdzenie, by Ron nadal żył. Widziała go  nie tylko we wspomnieniach, ale i jako zmarłego dzięki Kamieniowi Wskrzeszenia. Należało wobec tego wykluczyć, jakoby Ron mógł kiedykolwiek cofnąć czar. Podobnie niezrozumiałe wydawało się twierdzenie, by śmierć miała jakkolwiek wpłynąć na jakość wcześniej r z u c o n e g o zaklęcia. Pytania stale się pojawiały. Brakowało jedynie na nie odpowiedzi.
Musiała na powrót skupić się i przypomnieć sobie, gdzie jest i dlaczego.
Ines Imię samo pojawiło się w jej głowie. Wówczas poczuła w jakimś stopniu ulgę spowodowaną odtrąceniem przeszłości, która – bądź co bądź – wywierała ogromny wpływ na jej teraźniejszość. Ciągła się za nią. Nieprzyjemna i pragnąca pomszczenia przyjaciół. Toteż Gabrielle obiecała sobie, że nigdy więcej nie wróci do czasów wojny. Rzeczywistość okazała się brutalna.
Gabrielle nie mogła pozwolić na kolejne pominięcia, tym bardziej w tak istotnej sprawie jak jej życie. Teraz nie liczyła się wyłącznie zemsta, a bezpieczeństwo. Dlatego też musiała uspokoić Ines. Gdyż lada dzień jak się zjawi i wypyta ją o wszystko.
Wpierw jednak sama powinna się opamiętać. Bo czy to przesądzone, że Malfoyowie znają jej prawdziwą tożsamość? Nie ma pewności. W związku z tym warto ochłonąć i zbadać całą sprawę. Wtenczas dopiero jasne będzie, czy należy się martwić, czy nie.
Jej rozmyślenia przerwał szelest. Kiedy podniosła głowę, ujrzała rażąco jaskrawe światło, a gdy oczy przyzwyczaiły się do blasku, Gabrielle wyłoniła się z cienia, by bliżej przyjrzeć się zakapturzonej postaci.
— Mniemam, że nie znalazłaś się tu z przypadku, prawda, White?
Minęły długie minuty nim pojęła do kogo ów głos należy.
— Paniczu! — Ewidentnie była w szoku. Otwierała usta coraz szerzej i szerzej, po czym na powrót je zamykała jak automat. — Ale… jak? Nie wolno ci. Nie masz dostępu do więźniów.
Chciała coś jeszcze dodać, kiedy ponownie zamilkła ze zdumienia.
— Gdyby nie te okoliczności, spytałbym najpierw, skąd masz takie informacje. Jednakże, zważając na panujący w lochach okropny chłód, który jest wprost nieznośny. —Przerwał, krzywiąc się z niesmakiem i po chwili znów kontynuował: — Radziłbym ci się zastanowić nim odezwiesz się następnym razem. Lepiej wysłuchaj mnie, póki jeszcze nie umarłaś z wycieńczenia, służko.  
— Skrzaty dbają bym miała, co jeść. A do zimna można się przyzwyczaić — zaprzeczyła i wtuliwszy się w znaleziony materiał, gwałtownie nabrała powietrza.
Na twarzy Draco pojawił się sarkastyczny uśmiech, jakby miał zamiar powiedzieć: właśnie widzę.
— Zdaje się, że poznałem powód twojej kary. Masz niewyparzony język, White. Siedź więc choć raz cicho i nic się nie odzywaj. — Nie dokończył, gdyż rozległ się huk i tuż przed nim spadł ciężki metalowy rygiel. Zaraz potem rozległ się syk i wrota odsunęły się na bok. — Wracaj do swojego pokoju na piętrze. Jesteś wolna na tyle, ile to możliwe.
— Nie mogę — zdołała jedynie wykrztusić.
— Uświadomisz mnie dlaczego, White? Nie fatygowałem się tu na marne. Nie rób sobie wobec tego żartów i rusz swój tyłek. Natychmiast!
Lecz stała nadal w miejscu i wpatrywała się w niego pustymi oczami, nie wiedząc, co ze sobą począć.
— Posłuchaj… Jestem ci wdzięczny, że uratowałaś Astorię. Tylko ze względu na nią sprzeciwiam się ojcu i ci pomagam. Nie komplikuj sytuacji bardziej.
Gabrielle zastanawiała się nad tym, co przed chwilą usłyszała od Draco. Wreszcie odwróciła się od niego, udając obojętne zdziwienie.
— Możesz mi wierzyć, że nikt się nie dowie. Jesteś wycieńczona, potrzebujesz odpoczynku, White.
Miała ochotę uciec stąd jak najdalej. Wziąć długą kąpiel. Zatopić się w przyjemnie ciepłej pościeli i zapomnieć o wszelkich troskach tego świata.
— Przypominasz mi kogoś, wiesz? — Pytanie zawisło nad nimi niczym ostrze brzytwy, czekające na polecenie.
Z całej siły próbowała ukryć swój strach.
— Potter był równie uparty co ty. I co go spotkało? Śmierć. Jeśli dalej masz wątpliwości, wychodzę i wiedz, że nie wrócę. To jak, White?
Wrota zwolna wstępowały na swoje miejsce. Gabrielle wciąż wahała się, jak ma postąpić. Toczyła ze sobą trudną walkę, nim zawołała: — Paniczu! Nie chcę być tutaj dłużej. Proszę, nie odchodź. — Upadła przed nim, nie mogąc dłużej utrzymać się na nogach.