Las Dziekana, Gloucestershire, 1998 rok
Las nurzał się w mroku,
występując naprzeciw jasnej łunie księżyca. Spowijająca całą okolicę ciemność
pogłębiała się wraz z mijającymi godzinami, aż wreszcie stała się nieprzenikniona.
Osiągnęła taką głębię, że niebo rozświetlone przez ogromną błyskawicę nadal pozostawało
atramentowe. Nim jednak zabrzmiał donośny huk, w oddali pojawił się pobłysk, poruszający
się bezszelestnie, jakby dryfował wprost na nią. Czymkolwiek był, nadciągał z oszałamiającą
szybkością. Sprawnie przedzierał się między drzewami, rażąc ją niemiłosiernie.
Wtem dziewczyna przystanęła i
poczęła bacznie się przyglądać przeistaczającemu się bytowi. Ledwie zdołała
unieść wysoko różdżkę, źródło światła wyskoczyło zza dębu. Jakoby
zahipnotyzowana wpatrywała się w jaśniejącą srebrno-białą łanię, która kroczyła
ku niej dumnie, z piękną głową, skrzącą się niemal jak kryształ. Jedynie jej oczy
wydawały się tracić swój blask na tle oplatającej ich zewsząd poświacie. Bowiem
bijąca z nich momentami pewność siebie rozpływała się na tle szklistego
obsydianu. I choć można było w nich ujrzeć najjaśniejsze gwiazdy, tonęły w otchłani
smutku. Zachodziły łzami, te zaś ściekały po subtelnie zarysowanych kościach
policzkowych łani, budząc w sercu Hermiony przeszywający na wskroś ból.
Z amoku powstał wspomnień tłok,
Stały pośród puszystego śniegu,
przelęknione, ze splecionymi spojrzeniami, a z ich oczu wyzierał ból. Żadna się
nie poruszyła, jakby obie zostały przykute do błękitnego lodu, który się pod
nimi znajdował. Hermiona pragnęła coś powiedzieć, lecz czuła, że nie zdoła
wykrztusić z siebie ani słowa. Drżała na całym ciele i prawie nic nie widziała,
gdyż spod jej przymkniętych powiek spływały łzy, gorzkie i słodkie zarazem. Krańce
jej pola widzenia wypełniała wyłącznie szara mgła. Serce biło coraz to mocniej,
próbując wyrwać się z piersi, a myśli nakładały się na siebie wzajemnie. Po
chwili wahania przygryzła wargę i dzielnie próbując się opanować, zbliżyła lekko
chwiejnym krokiem do magicznej istoty. Wysunęła przed siebie lewą dłoń,
trzymając stale prawą na różdżce w razie niespodziewanego zagrożenia.
Aczkolwiek siła emanująca od łani nie przypominała w żaden sposób czarnej magii,
a pragnienie jej pogładzenia wydawało się być silniejsze od Hermiony.
Bo nadzieją nazwie ją.
Głos zamarł Hermionie w gardle,
kiedy de novo spojrzała na łanię.
Albowiem wciąż nie pozostawiała śladów na grubej pokrywie śnieżnej, a jej ciało
bladło w obliczu nocy. Pogrążone w czarnej rozpaczy oczy płonęły na przekór
nieskończonej ciemności, dopóki nie zwęgliły się do końca i nie straciły na
swoim blasku. Kopyta formowały się w metaliczne wstęgi, które mknęły
w niespotykanym tempie, przypominając węże. Z każdym dotykiem łania wydawała
się mniej wyrazista. Wkrótce polana rozbłysła, a osobliwy twór, jakim był
patronus Severusa, zniknął.
Lecz nadziei nie ma już,
Bo on tchnienia nie wyda już.
Nieznana dotychczas Hermionie fala
smutku zalała jej serce, a odmęt żalu objął jej tułów ze wszech stron, tak że
niemal zniknęła pod jego promieniowaniem, zupełnie jak rzeczywistość…
Zegar obróci się o półmrok, w nicość rzuci ją, choć on zginął już.
~*~