Niezapomniane spotkanie
Malfoy Manor, Wiltshire, 2000 rok
Oddech stawał się urywany
i usta miała nieco rozwarte, jakby leniwie prosiła o pieszczotę, co zresztą
zdarzało jej się często przy wszelkiego rodzaju aktywnościach fizycznych.
Chciwie łapała kolejne hausty powietrza, biegnąc dalej. Nie zważając na
wprawione przez nią w ruch otoczenie. Aż wreszcie dosięgnęło ją zdumione
spojrzenie Narcyzy, którą trąciła o rękaw powłóczystej sukni, i pod jego siłą
zachwiała się na moment, tracąc zupełnie równowagę. Cudownie niezdarnie upadła
na pobliską balustradę i niepewnie zacisnąwszy oczy, zasłoniła twarz rękoma, a
wszystko to działo się w kilku mgnieniach oka.
— Nie zwykłam do tego,
aby ktoś równy mi pozycją społeczną zaburzał moje poczucie komfortu. Ty zaś,
służko, nie tylko zakłóciłaś moją przestrzeń, lecz bezczelnie w nią wtargnęłaś,
choć nie mogłabyś się ze mną równać na żadnej z możliwych płaszczyzn. —
Regularne rysy ani drgnęły, dłonie nie zadygotały; tylko oczy nie kryły
wzburzenia. — Domagam się wobec tego wyjaśnień i lepiej zważ na język, szlamo.
Oblicze Narcyzy
przepełniała niezrozumiała dla Gabrielle niechęć, a narastająca w służce wściekłość
dodawała jej odwagi i prowokowała do spojrzenia Narcyzie w oczy. Kiedy nareszcie
jej wzrok skrzyżował się ze spojrzeniem Narcyzy, odniosła wrażenie, że jedynym,
co tam ujrzała, była nienawiść. Jeśli spodziewała się dojrzeć w nich wyraz
aprobaty, to się zawiodła. Była w potrzasku. Nie mogła uciec ani odejść, nie
miała bowiem dokąd. Przy tym nie pojmowała skąd w Narcyzie tyle złości.
Przecież nie wpadła na nią specjalnie.
— Zamierzasz się odezwać?
— Pytanie opuściło usta Narcyzy, drażniąc zmysł słuchu służącej.
Nie podniósłszy głowy,
wciąż niewinnie bawiła się guzikiem swojej koszuli, aż uczuła, że zwisa jej na
jednej nitce. O, trzeba to przyszyć.
— Przepraszam. Czy mogę
już odejść, pani? — powiedziała z dumą, niemal arogancko.
Narcyza uniosła dłoń na
znak, że nie chce tego słuchać. Zaczerpnęła powietrza i nie wypuściła go z
płuc, zupełnie jakby przygotowywała się do krzyku. Lecz zanim zdołała się
odezwać, jej baczny wzrok spoczął na zroszonej krwią skórze służącej, a gniew
zastąpiła gorączkowa ciekawość. Przysunęła twarz do oblicza Gabrielle i zaczęła
jej się przyglądać z powściągliwością głodnego wampira.
— Krwawisz — to oznajmiwszy,
zauważyła, że służąca się wzdrygnęła i przymknęła oczy jak rażona piorunem.
Ton Narcyzy nie był ani oskarżycielski,
ani ostry, niczym smagnięcie bicza, mimo to wydawał się na tyle nieprzyjemnie
chłodny, że nawet wspomnienie przeszłości było czulsze. Ledwo słyszalna nuta
dociekliwości zdawała się ulatniać równie szybko co przebijająca przez nią drwina. Niepocieszona brakiem odpowiedzi
kobieta podjęła kolejną próbę, lecz znacznie łagodniej i jakby ostrożniej.
— Należy to opatrzyć,
gdziekolwiek rany by się nie znajdowały… O ile to twoja krew, służko.
Nie wiedzieć dlaczego, Gabrielle
nie chciała pozwolić, by Narcyza poznała prawdę. Czuła, że jej pomoc nie byłaby
najlepiej odebrana, choć nie miała w ogóle pojęcia o rodzących się w głowie Narcyzy
podejrzeniach względem niej i Lucjusza. Czekało ją więc trudne zadanie. A
jednak była dobrej myśli. Wierzyła, że znajdzie argumenty, które skruszą
niechęć Narcyzy do puszczenia jej wolno.
— Oczywiście, że moja,
pani. A kogóż by innego? — Zawahała się, co wbrew pozorom nie zostało odebrane
jako potknięcie, a raczej jako zastanowienie się nad doborem odpowiednich słów
w otoczeniu osoby o wyższym statusie socjoekonomicznym.
— Cóż zatem takiego
robiłaś, że się skaleczyłaś? Czy obowiązki nazbyt cię nie przytłoczyły, służko?
Narcyza wyglądała na
niebezpiecznie usatysfakcjonowaną, jak gdyby pytania nadal kłębiły się w jej głowie
i układały w pociski wybuchowe, które tylko czekają na znak, aby wystrzelić. W
końcu jednak chyba doszła do wniosku, że nic pożytecznego nie przynoszą, gdyż
uśmiechnęła się wymuszenie, oczekując wyjaśnień.
— To prawda, pani — zaczęła
tak pokorna i skromna jak owieczka, chcąc tę drobniutką słabość obrócić na
swoją korzyść. — Nie radzę sobie z obowiązkami, ale bardzo się staram… To moja
wina, że się zacięłam… Jestem taka nieuważna, przepraszam.
Wprawdzie patrzyła na sufit,
gzyms czy ogień w kominku, na wszystko tylko nie na swoje wytarte pantofle – jej
osobisty symbol zniewolenia, to wciąż bała się też spojrzeć w oczy Narcyzy.
Dopiero wówczas, kiedy Gabrielle udało się wywołać łzy, co wcale nie było takie
trudne w obliczu tej sytuacji, przestała się dłużej powstrzymywać i obnażyła twarz
przed wścibskim spojrzeniem jej pani.
— Nie życzę sobie, by to kiedykolwiek
się powtórzyło, czy rozumiesz?
— Tak — cicho odparła
Gabrielle.
— Wracaj do swojego
pokoju.
Rozkaz z pewnością zapadł
mocno w pamięci Gabrielle, gdyż po raz pierwszy od jakiegoś czasu zgadzał się z
jej własną wolą. Martwiła się, że zanim się oddali, Narcyza zmieni swoje zdanie,
toteż odeszła czym prędzej, z całych sił dbając o to, by jej chód nie
przypominał biegu.
Narcyza tymczasem wodziła za nią wzrokiem, stojąc jeszcze przez
moment w miejscu, dopóki Gabrielle nie zniknęła całkowicie. Potem zerknęła przed
siebie hardo i ruszyła pewnym krokiem, z podniesioną brodą, wyczekując
tajemniczego obserwatora. Tak znalazła się przed gabinetem męża. Chwilę przystanęła,
po czym weszła bez pukania, udając, że nie zwraca uwagi na nagłą ciszę i zaskoczonego
Lucjusza. Wtedy poczuła na sobie jego spojrzenie, niby nic takiego, a jednak wydawało
się intrygujące – pociągało i odpychało zarazem. Było w nim coś nowego, co kryło
się głęboko pod pustką i oburzeniem.
Siedział wsparty na
bogato haftowanych poduszkach, skrępowany do pasa materiałem, z pozoru przypominającym
bandaż. Ręce miał wyciągnięte wzdłuż ciała, a dłonie zamknięte, z lekko
zaciśniętymi palcami, jak gdyby był zagubiony we śnie, czemu przeczyły szeroko otwarte
oczy. Stopy zsuwały się z oparcia, aż wreszcie zawisły nad podłogą, sprawiając
wrażenie, jakby Lucjusz jeszcze sekundę temu się przeciągał albo miał zamiar
wstać, ale nie mógł się podnieść, więc na powrót się położył.
— Powiedz mi, Lucjuszu,
nadal pastwisz się nad służbą? — zapytała niewinnie, jak to miała w swoim
zwyczaju.
Bez problemu pojął, że mówi
o tej samej służącej, o którą tak niedawno dopytywał się Draco, a którą on sam
nigdy wcześniej by się nie zainteresował.
— Ach, tak. — Sprawnie udał
zdziwienie. Otóż postanowił z tej okoliczności korzystać. — Jeśli czuwanie nad
naszą posiadłością nazywasz pastwieniem się, to i owszem, pastwię się.
Parsknął, jakby własne
słowa go bawiły.
— Nie powinno ci zatem
przeszkadzać, że pragnę wziąć tę dziewczynę na osobistą służącą — oznajmiła, a
gdzieś w kącikach jej ust błąkał się zadziorny uśmiech.
Gładkie, nieskalane emocją
oblicze Lucjusza spokojnie śledziło poczynania Narcyzy, która podeszła do
biurka, poprawiła kryształowy abażur lampki i wpatrzyła się w leżące obok
dokumenty.
— Snape. Dyrektor Szkoły
Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie… Nadal trzymasz te dokumenty? — Odwróciła
głowę, by na niego spojrzeć, ale jego już tam nie było. Stał na wyciągnięcie
dłoni i wydawał się wypełniać sobą pomieszczenie, pomimo swobodnej pozy.
— Zdaje się, że niemal
cała służba jest na twoją wyłączność, w tym jedna służka za moją zgodą. Dlaczego
prosisz o kolejną?
— Tym razem nie proszę,
Lucjuszu, żądam i oczekuję byś przystał na moją decyzję — sarknęła twardo, chcąc
zakończyć rozmowę, lecz Lucjusz był nieugięty.
— Nie zgadzam się.
Mierzyli się wzrokiem, a
powietrze między nimi iskrzyło od napięcia.
— Czy dlatego, że sam
chcesz mieć ją na wyłączność? — spytała chłodno.
Lucjusz chwycił ją mocno
za podbródek, uniósł jej twarz i popatrzył jej w oczy, ale nie ujrzał tam strachu.
— Nigdy więcej tak nie
mów.
Wciąż trzymał ją za
podbródek. Uścisk bolał, a jego twarz była tak blisko, że czuła na skórze jego
oddech.
— Dostaniesz tę szlamę
pod warunkiem, że zrezygnujesz z poprzedniej.
Puścił ją niespiesznie. Odskoczyła,
czekając, czy ją uderzy, a nawet pragnąc tego. Przemoc z jego strony może
pozwoliłaby jej zapomnieć o tym, że go kocha. Była skołowana, kiedy nie tylko
jej nie uderzył, ale i pocałował w czoło.
— Nie walczmy ze sobą —
rzekł łagodnie.
To ją uspokoiło zupełnie
i przepełniona myślami, jak łatwo dała się ponieść zazdrości, przymknęła oczy,
pragnąc się pozbyć tego przypomnienia.
— Wybacz mi moją złość na
ciebie, Lucjuszu.
Skinął jej głową, poniekąd
odprężony, toteż odeszła, zostawiając go ze swoimi myślami i słowami, które
udało jej się dodać:
— Wiedz, Lucjuszu, że wiele
razy widziałam cię zmęczonego i teraz też cię takiego widzę. Wiele razy czułam
od ciebie zapach krwi, twojej bądź innych i teraz też ją czuję. A jednak
wyglądasz, jakby nic z tego, co mówię, nie miało miejsca. Nie musisz nic
wyjaśniać. Proszę cię tylko… Byś nie pozwolił Czarnemu Panu zniszczyć tego, co
kochasz, co kochamy wspólnie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz