Wyznania łgarza
Malfoy Manor, Wiltshire, 2000 rok
Zimne, przejmujące
powietrze obijało się o ściany ciemnych korytarzy, owiewając ciało Gabrielle.
Otrzeźwiała rzuciła się ku drzwiom, jakby niósł ją sam chłód nocy, lecz te
stały otworem, odsłaniając wnętrze jej skromnego pokoiku. Nie pamiętała, czy
tak właśnie je zostawiła, choć coś w głębi duszy mówiło jej, że przecież zawsze
dotąd zamykała drzwi. Czy ktoś szukał czegoś pod jej nieobecność? Mogło tak
być, ale… Dlaczego?
Wtedy Gabrielle zamarła.
Z pomieszczenia wydobywał
się szelest. Przypominał trzepot skrzydeł odlatującego stada ptaków albo
oddech. Głęboki, syczący oddech.
Przez moment pomyślała o
Lucjuszu jak o sprawcy tego zamieszania, co momentalnie wydało jej się absurdem.
Z jakich bowiem powodów miałby przeszukiwać jej rzeczy?
Niemniej gdzieś tam w
środku tliła się w niej niepewność w stosunku do Lucjusza, co znowuż nie było
niczym dziwnym, jeśli by brać pod uwagę jego zachowanie ostatnimi czasy. Bawiły
go jej skrępowanie, wymuszone ruchy, co naturalnie, wykorzystywał i uśmiechał
się ironicznie, nieco dwuznacznie, gdy stała sparaliżowana jego wyzywającymi
słowami i podnosił wzrok ku górze. Mogła by przysiąc, że jeszcze rok temu nie
zawstydzałby jej swoją zuchwałością, gdyż nawet nie próbowałby tego robić. Co
takiego się wydarzyło?
Oblał ją zimny pot, choć wcale
nie dlatego, że nie znała na to odpowiedzi, gdyż już dawno wyraźnie odniosła
wrażenie, że ma ją na końcu języka, ale jest wobec niej bezbronna i bezsilna.
Wiedziała, że nie ma powodu do strachu, mimo to wciąż sądziła, że to niemożliwe,
aby coś się zmieniło, a jednak przeczyło temu absolutnie wszystko.
Ogarnięta nagłą ciszą
czuła zakłopotanie, że znalazła się przed swoją sypialnią ze względu na tak
wyraźną i błahą przyczynę jak zmęczenie. Rozcierała zziębnięte palce, wpatrując
się w nieuchwytnego, albowiem skrytego za ścianą, włamywacza i zastanawiała się
zaniepokojona, na ile jej tajemnica pozostała nietknięta.
Nie słyszała kroków, ale
wyczuła, że ktoś się zbliżył. Minąwszy ją, lekko uderzył w drzwi, jakby chciał
się przekonać, czy są otwarte, czy zamknięte.
Pod światło nie było
widać szczegółów, jedynie kobiecą sylwetkę, jeszcze wyższą i znacznie
drobniejszą niż Gabrielle. Czarny kaptur otulał głowę włamywaczki, nadając jej
posturze wygląd mnicha. Trzymała w dłoni ciasno zwinięty pergamin, który
skurczywszy się do dostatecznie maleńkich rozmiarów, zaprzestał pieścić subtelnym
szelestem ich uszy.
Gabrielle wiedziała, że
jeśli teraz się zawaha, wszystko przepadnie. Bała się, że zabraknie jej odwagi,
toteż zanim w ogóle mogła rozważyć jakąkolwiek ucieczkę, zrobiła krok do przodu
i z całych swych sił wepchnęła kobietę do środka. Kiedy jej zimne, nieruchome
spojrzenie przeszyło ją na wylot, poczuła drżenie kolan.
Nie rozumiała, co się
dzieje. Zdezorientowana wycofała się w mrok, a zdumienie, jakie odmalowało się
na jej twarzy, całkowicie ją spętało. Nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Wówczas zdała sobie
sprawę, że w zasadzie nigdy wcześniej się nie widziały, choć bywała już w wielu
pokojach Malfoy Manor i z pewnością miała też wiele okazji, by usłyszeć o niej
od Ines, nie wiedziała nic o niej, ani o jej myślach i planach. Po prostu nie
znała tej kobiety.
Teraz kiedy stała na
wprost niej, mierzyła ją badawczo wzrokiem, wręcz sekcyjnie. Drażniło to piękną
Amandę, która przestępowała nerwowo z nogi na nogę, jakby nie potrafiła nic
powiedzieć.
— To ty jesteś prywatną
służką Narcyzy? — Pytanie Gabrielle zawisło w powietrzu.
— Możesz przestać? — spytała
w końcu Amanda, przypominając bardziej ofiarę niż intruza.
Głos, który dobył się z
jej gardła, sprawił, że wnętrzności Gabrielle zwinęły się w supeł.
— Słucham? — Przemawiało
przez nią zdumienie. — Co takiego mam przestać robić?
Amanda zaśmiała się ironicznie.
— Udawać — rzuciła
krótko, aczkolwiek dosadnie.
— Nie rozumiem, co chcesz
przez to powiedzieć? — Fala emocji zalała Gabrielle niczym poranny przypływ. — Włamujesz
się do mojego pokoju, w dodatku oskarżasz. Nie sądzisz, że to za dużo jak na
pierwsze spotkanie?
Amanda zaśmiała się raz
jeszcze z bezmierną pogardą.
— Och, przestań już!
Przestań! Mnie nie oszukasz.
Trzęsła się
nieopanowanie, jakby poraził ją prąd.
—
Nie mam pojęcia, jak przez cały ten czas udało ci się to utrzymać w sekrecie —
przyznała, wpatrzywszy się w obojętny wzrok Gabrielle. — Jednak nie jesteś taka
sprytna, jak moja pani uważała. Każde kłamstwo ma krótkie nóżki, co nie,
Granger?
Gabrielle roześmiała się
z niedowierzaniem. Piskliwy dźwięk poniósł się korytarzem. Wreszcie echo
ustąpiło miejsca głuchemu, monotonnemu kapaniu wody o szybę. Przez moment śledziła
krople deszczu, mimowolnie błądząc razem z nimi. Wahała się między kłamstwem a
prawdą, ale gdy tak stała przed Amandą, nadal skołowana i przerażona tym, co
ujawnienie tajemnicy oznaczało, nie potrafiła jednoznacznie wybrać. Ogarniało
ją zmieszanie, myśli się mąciły. Czuła w głowie pustkę; musiała coś zrobić,
toteż obniżyła niejako o kilka stopni swój zwykły wyraz twarzy, aby dorównać
Amandzie wyrazem nikczemności i rozjaśniła twarz chytrym uśmiechem pełnym
uznania dla jej pracy.
—
To kompletna głupota. Poza tym kto ci uwierzy?
Amanda
wcale nie wyglądała na zmartwioną, wręcz przeciwnie. Zdawało się, że słowa do
niej dotarły i wywołały nieukrywaną radość.
— Spodziewałam się, że
tak powiesz, dlatego zadbałam o dowód — oznajmiła poważnie, gdy jej blada twarz
majaczyła w blasku księżyca.
—
Dowód czego?
Gabrielle
nie była w stanie dłużej udawać. Skorupa, w której utkwiła, zapłonęła i
potworny ogień, wypalający jej wnętrze, zaczął trawić ją kawałek po kawałku.
Wysychała na wiór. Tajemnica dławiła jej kruche ciało, a głos przechodził w
upiorne dźwięki. Mimo to się nie poddawała. Chyba nawet nie umiała.
—
Nie udawaj idiotki, Granger, nigdy nią nie byłaś. — Amanda poprawiła brązowe
włosy i założyła ręce na piersi. — Dowód, że nie jesteś tym, za kogo się podajesz
— doprecyzowała.
—
Nawet jeśli byś miała rację, to co ci to da? Lubisz patrzeć na czyjąś śmierć? A
może sama chciałabyś mnie zabić? Zrób to więc! Na co czekasz? Jesteśmy same.
Nikt ci nie przeszkodzi.
Gabrielle
patrzyła na nią wyzywająco i z kpiną w oczach, jakby pragnęła sprowokować w
Amandzie jakąś reakcję, po czym podeszła do okna i odwróciła się do niej tyłem.
Postawiła swoje życie na szali, nie walcząc, ale prowokując i grając na zwłokę.
Tym samym kupowała potrzebny czas, o który kiedyś tak skrupulatnie dbała, a którego
dziś nie oszczędzała… Może kiedy dowie się wystarczająco dużo, zdoła się nauczyć,
jak nim władać.
—
No, dalej! Wypchnij mnie! Chyba, że się boisz? — Zerknęła na Amandę. Miała
dziwny wyraz twarzy, jakby nękał ją jakiś wstrętny robal.
—
Jesteś szalona, a jednak nie mogę cię ot, tak zabić, nawet dla mej pani, która niechybnie
ucieszyłaby się z twojej śmierci.
—
Co takiego cię powstrzymuje?
—
Naprawdę nie wiesz, czy znów udajesz? — Amanda była zadziwiająco spokojna, jakby
rozmawiali o codziennych sprawach. — Zaskarbiłaś sobie uwagę naszego pana.
Zapewne zauważyłby, gdybyś nagle zniknęła, a co gorsza, sowicie ukarałby mnie za
twoją porażkę. Może ukarałby także moją panią, uznając, że była w to zamieszana.
—
A była?
—
To chyba oczywiste, nie uważasz?
Podczas gdy twarz Amandy
okraszał cyniczny uśmiech, Gabrielle przyglądała jej się, niczego nie
rozumiejąc, jak gdyby chciała sprawdzić, czy słuch jej nie myli, a potem nagle
poczuła ogromną ulgę i coś, czego nie potrafiła określić, a co wypływało z
głębi jej serca i rozlewało się na cały organizm.
— Nie znamy się, dlaczego
miałabym ci życzyć śmierci? — spytała Amanda.
Gabrielle zacisnęła mocno
powieki i dopiero wtedy odważyła się podnieść głowę. Właśnie przekroczyła
linię, zza której nie było już powrotu.
— Bo twoja pani tego
pragnie.
— Wreszcie załapałaś,
Granger — powiedziała urągliwie Amanda. — Ale Ines też była przydatna. Wiesz,
że gdyby nie ona, to nigdy bym nie wpadła na to, że coś ukrywasz? — Zacmokała z
niezadowoleniem, jakby mimo upływu czasu fakt ten nadal ją irytował.
— Ines ci pomagała? Ona
też chciała się mnie pozbyć? — Głos Gabrielle się załamał i raptowny żal pochwycił
ją w ramiona.
— Ta głupia służka nie
pisnęła o tobie ani słowa. Jesteście siebie warte. — Amanda skrzywiła się,
jakby musiała wziąć do ust coś kwaśnego, po czym splunęła z obrzydzeniem. — Na
szczęście sama byłaś na tyle nieostrożna, że zostawiłaś otwarte drzwi.
Postanowiłam to wykorzystać. Bądź co bądź nie co dzień zdarzają się takie
okazje, więc się zakradłam. Wyobraź sobie, jakiego doznałam zdumienia, kiedy
znalazłam u ciebie wspólne zdjęcie z Potterem i Weasleyem. — Jej słowa były jak
kloaka, ohydne i pełne paskudztw. Gabrielle zawładnęło obrzydzenie tak wielkie,
że chciała zwymiotować. Amanda zdawała się tego nie zauważać i kontynuowała
dalej: — Na początku nie mogłam sobie przypomnieć, skąd znam twoją twarz, ale zrozumienie
przychodziło z czasem, jakby blokady zaklęcia, którego użyłaś, zanikały, a gdy
już pękły, zalała mnie fala wspomnień związanych z twoją osobą.
Wówczas Gabrielle
ponownie ujrzała w dłoni Amandy papierową kulę. Ściskała ją namiętnie, dopóki Gabrielle
nie wyrwała jej siłą, której nie można było podejrzewać po tak drobnej postaci.
— Ach, weź sobie tę
fotografię. Już jej nie potrzebuję — mówiła pewnie, spokojnie, nawet obojętnie
Amanda, tymczasem ukradkiem podpatrywała, gdzie padały skrawki dartego przez
Gabrielle papieru. — Mojej pani wystarczą wspomnienia.
— Wynoś się stąd — zażądała śmiało Gabrielle.
Napuchnięte,
sczerniałe wargi Amandy wykrzywiły się w paroksyzmie lekceważącej pogardy i posypały
się z nich nieprzerwane, ciężkie inwektywy. Dotknięta nimi Gabrielle złapała
się gwałtownie za głowę, nie chcąc nic więcej usłyszeć, ale słowa stale do niej
dolatywały i zniknęły na zawsze, ledwie materiał odsłonił gładki nadgarstek
Gabrielle.
—
Twoja bransoleta… Nie masz jej. — Przerażenie, jakie spadło na Amandę, było
nagłe, zupełnie jak niespodziewany kubeł wody.
Gabrielle
podążyła za wzrokiem Amandy, żeby przekonać się, że to, co mówi, jest prawdą.
Tym razem to jej usta wygięły się w złośliwym uśmiechu.
—
Przecież to niemożliwe. — Amanda cofała się, póki jej plecy nie natrafiły na
lodowatą ścianę. — Nie możesz mi nic zrobić. Wiesz o tym. Oni się dowiedzą —
bełkotała.
— Już nie jesteś taka
ostra, co Amando? — szepnęła w jej stronę bez cienia uszczypliwości. — Obliviate
— dodała śpiewnie i tęczówki służącej Narcyzy przybrały zgaszony odcień burgundu.
— A teraz wracaj do siebie, Amando, i nigdy więcej się tutaj nie zakradaj.
Jejku świetna historia! Czekam na ciąg dalszy! Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńDziękuję i również pozdrawiam!
Usuń