Krwawy wieczór
Malfoy Manor, Wiltshire, 2000 rok
Zalała ją potworna
wściekłość na samą siebie. W ogóle się nie przygotowała – nie miała argumentów,
które powstrzymałyby Ines przed tak głupimi podejrzeniami. Gabrielle zdawała
sobie sprawę, że to co robiła, jest czystym szaleństwem. Desperacją, jaka
zwykle nią kierowała. Nie powinna była zgadzać się na bliższą znajomość z Ines,
która prawdopodobnie zazdrościła jej ulgowego traktowania.
Mimo to posuwała się
dalej, pokonując przeszkody rzucane przez życie. Stawiała stopy na krawędziach,
aby nie dosięgnął ją zamęt. Ostrożnie.
Przesuwała dłoń po
ścianie, która służyła jej za przewodnika.
Niewidoma. Porzucona. Nie
myślała już o wydarzeniach ubiegłego tygodnia. Nie pamiętała, kiedy czuła się
tak radośnie i spokojnie. Wszystkie problemy rozwiązały się niemal same z
siebie. Co prawda, nadal nie była pewna działania zaklęcia. Lecz smętny pomysł,
jakoby Malfoyowie znali jej sekret, wydawał się równie absurdalny, co zabawny.
Wystarczająco przekonała się, że Malfoyowie bynajmniej nie przypominają
szaleńców opętanych przez Voldemorta. Wprawdzie należeli do śmierciożerców, ale
różnili się od nich bardziej niż mógłby ktokolwiek sądzić.
Skłonna była do takich
przekonań po tym, jak zeszła do lochów i spotkała tam Ginny. Wciąż żywą, w
dodatku wyglądającą znacznie lepiej niż podczas ich ostatniego spotkania. Gabrielle
pomimo tego przyniosła jej odrobinę jedzenia, które wcześniej udało jej się
zdobyć od skrzatów domowych. Widząc ją zdrową, uspokoiła się, choć chwilami
trapiło ją pytanie: Dlaczego nie zabili Ginny? — Poprzedzane refleksjami
nad Lucjuszem: — Z niezrozumiałego powodu pragnął oddać Ginny Voldemortowi.
Chciał jej śmierci. Być może sam miał ją zabić… — Nie kierowało ku
jakimkolwiek wnioskom, jak gdyby ich istnienie zdawało się niemożliwe.
Nie miała jednak zamiaru
poświęcać szansy, którą dali jej Harry z Ronem, i odłożyła smętne pomysły na
bok. Wszakże dość już sił włożyła, by zapomnieć. Jeśli naprawdę miało się powieść,
to o czym skrycie marzyła, musiała zaniedbać sprawy, niedotyczące jej
osobiście. Wydawało się, że cel był w zasięgu wzroku. Część wspomnień odeszła.
Zmarli przyjaciele od pewnego czasu nie zaprzątali jej głowy. Wreszcie mogła
się skupić na swoich obowiązkach, które zresztą zapewniały jej życie przyznane
przedtem przez chłopców. Zdawało się, że wszystko się układało…
Upewniła się, że to
złudna nadzieja dopiero wieczorem. W momencie gdy wracała do pokoju. Drogą inną
niż dotąd chodziła. Weselsza niżeli ją kiedy bądź widziano. Natknęła się wtedy na
plamy krwi na podłodze i wpierw pomyślała o Ginny, później o Astorii.
Zorientowała się jednak, że są to krwawe odciski stóp, i to osoby idącej
długimi krokami.
Gabrielle ruszyła tym
tropem, z każdym stąpnięciem czuła większe zdumienie. Wyglądało bowiem na to,
że krwawe ślady prowadzą prosto do gabinetu Lucjusza i tam znikają.
Kiedy dotarła do drzwi,
nie wierzyła własnym oczom. Wokół klamki nie było przestrzeni, na której by nie
znajdowała się krew. Przerażona przełknęła ślinę. Złapała w razie wypadku za
rzeźbę przedstawiającą egipski obelisk i nacisnęła klamkę.
W pomieszczeniu panował
półmrok. Rozpraszał go blask lampki stojącej na hebanowym biurku.
Gabrielle skierowała się
ku źródłu światła. Wtem zamarło jej serce na widok tego, kto leżał na podłodze.
Zszokowana wypuściła z dłoni antyk i dotknęła ust. Wciągnęła głęboko powietrze,
aby się uspokoić, ale z jej krtani wydobył się jedynie zduszony jęk. Wszędzie
była krew, a pośród niej Lucjusz.
Miał zamknięte oczy. Sprawiał
wrażenie nieżywego i chyba to najbardziej wstrząsnęło Gabrielle, bo niemal od
razu przy nim przykucnęła i zaczęła sprawdzać puls. Jak się po chwili okazało,
nadal żył, choć tętno było ledwie wyczuwalne.
— Cholera — nerwowo zaklęła.
Ręce trzęsły jej się
jeszcze bardziej niż przed kilkoma minutami. Stała jak sparaliżowana. Nie mając
pojęcia, co mogłaby zrobić, by mu pomóc. Uderzyła ją ta chora myśl. Chciała
go ratować, podczas gdy on ją ranił zarówno werbalnie, jak i niewerbalnie. Pewnie
o wiele dłużej zastanawiałaby się nad sensem swoich poczynań, ale czas
nieubłaganie płynął. Lucjusz się wykrwawiał, a tętno słabło.
Sięgnęła więc do szafki,
pomacała, choć ręka pozostała pusta. Zawahała się. W końcu otwarła ostatnią z
szuflad i znalazła w niej nieduże buteleczki, najprawdopodobniej z eliksirami.
Brakowało jednak etykiet, toteż nie patrząc na nic, odkorkowywała kolejno
miksturę po miksturze. Następnie wąchała i nazywała. Uporała się z tym
niezwykle szybko, bo już po paru sekundach podawała Lucjuszowi odpowiednie
eliksiry.
Nie uspokoiła się, kiedy
się nie poruszył. Nadal leżał z niedbale ułożonymi rękoma wzdłuż ciała. Tylko
jego głowa obsunęła się nieco w prawą stronę, ukazując na szyi powierzchowne
rozcięcie na długość trzech palcy. Koszula, na której widoczne były zaprasowane
rękawy, przesiąkła mimowolnie krzepnącą w ciemne strupy krwią, tak że jej kolor
zmieniał się od śnieżnobiałego przy kołnierzyku po ciemnoczerwony, dochodzący
do okolic brzucha.
Drgnęła, gdy zaczął coś
mamrotać.
Wreszcie uniósł powieki i
za mgłą zobaczył Gabrielle. Chciał dotknąć rany na brzuchu, ale służąca w mig zatrzymała
jego przesuwającą się z oporem dłoń.
— Nie może się pan
poruszać. To niebezpieczne zważywszy na to, ile krwi pan traci.
Gdyby nie to, że jego
stan był zły i słowa ledwie trafiały do świadomości, zapewne by oberwała jakimś
paskudnym zaklęciem. Teraz jednak próbował skinąć głową, niezdolny cokolwiek
powiedzieć.
— Udam się po pomoc.
Proszę, niech pan leży spokojnie, panie Malfoy — oznajmiła, po czym podniosła
się z klęczek. Lecz zaraz na powrót usiadła, gdyż Lucjusz złapał ją za rękę.
Delikatnie dając do zrozumienia, żeby została.
Chłód jego palcy
przeraził ją, mimo to odwróciła się do niego. Kiedy spostrzegła, że chce coś
powiedzieć, zbliżyła ucho do ust Lucjusza i usłyszała cichy, urwany pisk,
przechodzący w charkot.
— Ty… To… Zrób… — Każdemu
wypowiedzianemu słowu towarzyszyło krztuszenie się krwią.
— Ale… — Przez moment
pragnęła mu wytłumaczyć, że bez magii nie będzie w stanie mu pomóc, gdy jej
wzrok spoczął na ramieniu od bransolety… Zniknęła.
Gabrielle tkwiła w
miejscu, nie potrafiąc pojąć, jak Lucjusz mógł jej powierzyć swoje życie. Była
tylko służącą, co więcej, kiepską. Z różdżką czy bez niej miała sporo powodów,
żeby go zabić. Wiele więc ryzykował, pozwalając jej zadecydować o własnym życiu.
Niepewna czego pragnie,
dotknęła przedramienia, ale po bransolecie nie było śladu. Znów w jej żyłach
krążyła magia, mimo to nie chciała niczyjej śmierci. Nie szukała różdżki, by
rzucić niewybaczalne. Położyła dłonie na klatce piersiowej Lucjusza i skupiła
się na inkantacji. Machinalnie zastanawiając się nad jego decyzją. Skąd
wiedział o jej zamiarach i o tym, że włada bezróżdżkową magią? Coraz więcej
wątpliwości napływało do jej umysłu, choć nie była to najstosowniejsza chwila
na podobne przemyślenia.
— Vulnera Sanentur —
powiedziała i przepływ krwi spowolnił. Powtórzyła i rany zaczęły się leczyć.
Przy trzecim wymówieniu w pełni się zasklepiły.
Kolejnym zaklęciem
oczyściła z krwi pomieszczenie, tak że pozostała wyłącznie na ciele i koszuli
Lucjusza. Dopiero potem zorientowała się, że nadal trzyma dłonie na jego klatce
piersiowej i ostro się zarumieniła.
— Przepraszam. —
Błyskawicznie zabrała ręce.
Śmiało, z rozmysłem wstał
z podłogi. Zaczął iść chwiejnym krokiem, nic nie widząc przez zawroty głowy. Słaniając
się, powlókł się do sofy, a kiedy dobrnął do jej zagłówka, usiadł ciężko.
Podniósł butelkę ze stolika nieopodal, wydął wargi i wlał całą zawartość do
szklanki, którą wychylił. Rozerwał koszulę i znalazł miejsce, gdzie jeszcze
przed momentem znajdowała się rozległa rana. Dotknął ją opuszkami palców, jakby
coś sprawdzał, po czym uniósł głowę i napotkał badawczy wzrok Gabrielle,
śledzący jego poczynania. Lucjusz uśmiechnął się cwanie.
— Przygotuj mi świeże
ubrania. — Zachowywał się nadzwyczaj spokojnie, nawet głos wydawał się być
kompletnie pozbawiony cynizmu.
Krótko po tym jak wydał
rozkaz, Gabrielle przyniosła komplet garniturowy przepasany srebrną nitką.
Położyła go koło Lucjusza, chcąc bezzwłocznie odejść, lecz zatrzymał ją,
mówiąc:
— Ubierz mnie.
Patrzyła na niego
zszokowana i przerażona jednocześnie. Była to ostatnia rzecz, jakiej się po nim
spodziewała, ale też ostatnia, jaką miała zamiar wykonać. Widziała, że nie
rozumie, nie mógł zrozumieć, bo nie znał prawdy.
— Słucham? — zapytała
słabo.
— Załóż mi koszulę —
powiedział poważnie.
Toczyła ze sobą walkę,
bojąc się, że pójdzie o krok za daleko i będzie tego żałować. Zwłoka niewiele
pomagała, toteż Gabrielle podeszła do Lucjusza i w pełni subtelnie zsunęła z
jego ramion brudny materiał. Zaczęła wodzić palcami po jego piersi, zmywając
zaschniętą krew. Miał taką delikatną skórę i wyraźnie zarysowane mięśnie. Już
sam ten niewinny dotyk doprowadzał ją do szaleństwa. Nic dziwnego, że modliła
się w duchu, by pozwolił jej odejść. Nie chciała się zapętlać, wchodzić w
niebezpieczne układy, choć tym samym mogła odkupić śmierć przyjaciół.
Podniosła wzrok na
Lucjusza i aż zadrżała na widok tego, co zobaczyła w jego oczach. Wpatrywał się
w nią z oczekiwaniem, jakby czekał na coś więcej. Gabrielle zastygła na chwilę w
miejscu. Lucjusz nie odzywał się ani nie poruszał. Nie drgnęła mu nawet powieka, kiedy jej
się przyglądał.
Odskoczyła od niego, jak
oparzona.
Powietrze przeciął zmysłowy śmiech Lucjusza.
Na języku błąkała się słodycz, a w głowie kręciło jej się, zupełnie jakby wypiła za mocny trunek. Musiała podtrzymać się blatu biurka, by nie upaść.
— Możesz odejść — oznajmił, a jego twarz znów przypominała beznamiętną maskę.
Gdy tylko skończył mówić, już jej nie było. Nie musiał powtarzać.