środa, 17 lutego 2021

Rozdział 18

 

Słodkie zaskoczenie

Malfoy Manor, Wiltshire, 2000 rok

Zgrabnym ruchem, jakby służyć miała po wsze czasy, odsunąwszy wpierw wazon ze świeżymi kwiatami, rozłożyła na stole serwetę, postawiła talerze, położyła obok nich sztućce. Naiwnie unikała spojrzeń Amandy, gdy ta proponowała jej lampkę czerwonego wina, spoglądała na nią wzrokiem pełnym smutku i udręki.

— Posłuchaj, to co się stało ostatnio — podjęła rozmowę Amanda — nie powinno mieć nigdy miejsca.

— Rzeczywiście — przyznała cicho Gabrielle, zbierając się do odejścia.

— Chciałabym cię przeprosić.

Westchnienie prawie jednocześnie dobyło się z ust obu.

— Cały ten wieczór był dla mnie tak samo niezrozumiały jak dla ciebie. Nie potrafię nawet powiedzieć, dlaczego znalazłam się w twoim pokoju. Każda próba przywołania wspomnień kończy się porażką… Natrafiam na luki w pamięci. — Słowa zatrzymały się na drżących wargach Amandy, jakaś nieśmiałość ogarnęła jej wielkie, czarne oczy, w których Gabrielle dostrzegła przeszłość. — Mimo to przepraszam.

Wydawała się dystyngowanie niewidzialna w bezpłciowych ubraniach, z rozmazanymi przyjemnie i niejednoznacznie rysami twarzy.

— Rozejm? — spytała, wprawiając wino w niby ruch i wsuwając lampkę delikatnie w dłoń Gabrielle.

Lodowaty spokój Amandy przejmował ją momentami obawą i chociaż zdawała się wcześniej dlań żywić uczucia przyjazne, niedawne wypadki usposobiły ją wrogo. Nie darzyła jej zaufaniem i przeczuwała, że dziewczyna w ogóle się nie zmieniła.

— Jak udało ci się zdobyć wino? — zapytała zdziwiona. — Dotąd go nie widziałam u służby.

Amanda wzruszyła ramionami i przestąpiła z nogi na nogę, usiłując ukryć zmieszanie niezmierne. Nie wiedząc jednak, co wyrzec, przygryzła usta, milknąc całkowicie.

— Coś nie tak? — Spod przymrużonych powiek, nieufnie błysnęła oczyma. — Możesz mi powiedzieć — zapewniła Gabrielle.

— Racja. Chyba jestem ci winna wyjaśnienia. — Uśmiechnęła się słabo. — To zasługa skrzata. Zdarza się, że przynosi mi smakołyki… Wygląda na to, że mnie polubił.

 Spojrzała niepewnym wzrokiem na dziewczynę, gdyż wzbudziło to podejrzenie w sercu Gabrielle. Nie dostrzegłszy niegodziwości i złych intencji, niczego nieświadoma wypiła wino, po czym rzekła sennym głosem:

— Znałam kiedyś podobnego skrzata.

Ciało trzęsło się od zimna, a głowa płonęła jak ogień zanim zachwiała się i upadła bez czucia zemdlona. Piana toczyła się z jej ust sinych, zacieśnionych, jakby ostatnia dla niej wybiła godzina. Umierała.

Amanda głaskała jej włosy i zapatrzona w daleki punkt przestrzeni, wtajemniczała ją w swoje przeżycia, mówiąc:

— Wybacz, kochanie, ale nie mogłam ci odstąpić mojej pozycji. Tylko martwa na nic im się nie przydasz.

~*~

Biegła co tchu, ile sił w nogach, z twarzą szarą z emocji. Biegła bez opamiętania, uciekając przed zbrodnią dokonaną. Dopiero kiedy spory kawałek drogi uszła, zatrzymała się i odetchnęła ciężko, jak po mocnym znużeniu, wsparła głowę na własnej ręce, zaczęła rozglądać się wokół siebie, jakby niedowierzając. Przestraszonym wzrokiem szukała pomocy w twarzy Gabrielle, która pojawiała się przed nią, odwracała się w bok i znikała zupełnie. Gorzkie wyrzuty srożyły się, prześladując ją i niszcząc.

Niech ktoś coś powie. Niech ktoś coś zrobi. Przecież to się nie dzieje. Nie mogłam zabić człowieka. Odetchnęła raz jeszcze, zaciskając pięści, paznokcie kaleczyły skórę. Czuła ciężar, ogromny ciężar, jak gdyby oddychało się kamieniami. Myśli rozproszone, szeleszczące niczym popiół po zmierzchu. Niepodobna ich pochwycić. Pustka. Nic.

Postąpiła krokiem ku schodom, powitała Astorię lekkim skinieniem w jej kierunku, wymuszając przy tym uśmiech, z rodzaju tych, jakie to czasem wśród boleści na twarzy chorego osiadają.

— Służko — zawołała, zmuszając Amandę do przystanku. — Przekaż Draco, że będę na niego czekała w ogrodzie.

— Oczywiście, panienko. — Skłoniła się nerwowo i zawróciła, idąc szybko w przeciwną stronę.

Zachowanie to wydało się Astorii dość dziwne, nie ze względu na dręczący służkę niepokój, lecz ze względu na jej odmienny stan, gdyż dotychczas widywała ją pewną siebie i zdawało się jej, że ta pewność nie opuszczała Amandy ani na chwilę.

~*~

Astoria oparła podbródek we wgłębieniu ramienia Dracona, bawiła się kołnierzykiem jego koszuli, podniosła głowę i przytuliła jego dłoń do swojego policzka. Nie broniła się, gdy ją obejmował. Czuła ciepło ich ciał poruszanych niespokojnymi oddechami.

— Minęłam się dziś ze służącą twojej matki — oznajmiła, żywo gestykulując.

Odetchnąwszy głęboko, spróbowała wyjaśnić mu lepiej, co miała na myśli.

— Wyglądało jakby przed kimś lub przed czymś uciekała.

Draco nie sprawiał wrażenie zaskoczonego. Przyciągnął ją znowu do siebie i pocałował, zanurzając palce w jej włosy. Ciągle jeszcze rozkojarzona pocałunkiem Astoria potrząsnęła głową, jakby chciała zebrać i uporządkować słowa.

— Nie żartuję, Draco.

Nie odpowiedział, zakładając jej niesforny kosmyk włosów za ucho.

— A co, jeśli stało się coś strasznego?

Cofnął się. Przetarł sobie powieki, rozprostował dłonią nadbiegłe fałdy na czole, po czym przysunął się z powrotem i w efekcie niepohamowanego impulsu szeroko rozchylił oczy. Natychmiast tego pożałował. Zakaszlał i po paru sekundach zastanowienia stwierdził:

— Niepotrzebnie się martwisz. To tylko służąca, a one zawsze sprawiają wrażenie wystraszonych.

Odepchnęła go z lekka.

— Być może, ale fakt, że jest to służąca twojej matki, pozwala mi myśleć inaczej.

— Czy ty sugerujesz, że moja matka byłaby skłonna do rzeczy karygodnych? — Zmarszczył czoło niezrozumiale i zaśmiał się niespodziewanie, czym wprawił ją w zakłopotanie. — Lepiej, żeby się o tym nie dowiedziała.

Zastanowił się jednak nad tym, co przekazała mu Astoria i musiał się niechętnie zgodzić, że matka od jakiegoś czasu była nieswoja, zupełnie jakby coś ją trapiło. Pewien był niemal, że chodziło o ojca, choć nie widywał ich często razem i nie kłócili się też więcej niż zwykle, wydawali się unikać w jakiś przedziwny sposób…

Wówczas zdał sobie sprawę, że sam lekkomyślnie poddał matkę strapieniu, mówiąc jej o fascynacji ojca jedną ze służek. Do tej pory nie traktował tego poważnie, gdyż nie sądził, aby wspomniany zachwyt wykraczał poza racjonalne zachowanie ojca i miał na celu adorację służącej. Wręcz przeciwnie, uważał nawet, że ojciec nigdy bliżej by się nie zainteresował talentem magicznym dziewczyny ze względu na jej nieczystą krew, która zdecydowanie ograniczyłaby ich kontakty – co więcej – przypuszczał, że ta nieoczekiwana sympatia do White może sprowadzić na nią śmierć. Zapewne się nie pomylił. Wszystko bowiem wskazywało na to, że matka opacznie orientując się w sytuacji, wydała na dziewczynę wyrok, którego tak bardzo z uwagi na Astorię chciał uniknąć.

~*~

Leżała bez ruchu, czuła w mięśniach słodkie rozleniwienie, jej ciało było ciężkie i zimne, a jej szeroko otwarte oczy wpatrywały się nieruchomo w mrok i skryte w nim sylwetki zawiedzionych chłopców.

— Zapomniałaś o nas, Hermiono — odezwał się Harry.

Zaprzeczyła gwałtownie.

— Zwlekasz z zemstą… Czy nie zależy ci już na nas, na mnie? — Ból wypisany na wymizerniałej twarzy Rona sprawił, że ukłuło ją serce.

— Nie, proszę… Nie zostawiajcie mnie! Zrobię to! Obiecuję! Tylko nie odchodźcie!

Zjawy zanikały, aż przepadły bez śladu, rozpływając się w materii.

Skurcz okropny i nagły atak suchego kaszlu wstrząsnęły jej drobnym ciałem, wylewająca się z ust strużka krwi zaczęła plamić szyję i dekolt, zamarzając cienką nitką, a oczy białkiem się odwracały. Chwytała powietrze. Dusiła się. Przeraźliwe tkanie z piersi się wydzierało.

Draco nie czekając ani chwili dłużej, przywołał pomarszczony, podobny do nerki kamień. Pośpiesznie rozwarł szczęki Gabrielle i wepchnął bezoar do buzi. Gabrielle wzdrygnęła się, sapnęła chrapliwie, ciało jej sflaczało i powieki zadrgały.

— Obudź się, dziewczyno — rzekła rozrzewniona Astoria i potrząsnęła nią jak kukłą, w mniemaniu, że się wybudzi.

Nozdrza Gabrielle rozdymał przyśpieszony, porywczy oddech, brwi zbiegały się ostrożnie i posuwiście, skostniałe z zimna palce trzeszczały w stawach, jakby chciała się przekonać, czy może nimi władać.

— No dalej. — Siedząca nieopodal łóżka Astoria patrzyła wyczekująco na służącą, z pełnym nadziei wzrokiem.

Wreszcie nogi Gabrielle poruszyły się parokrotnie i chorobliwy rumieniec okrasił blade lico. Niedługo potem służąca wyrwawała się z bezdennego letargu, milknąc na długo nim doszła do siebie i odzyskała siłę potrzebną na wyjaśnienia.

— Czy pamiętasz, kto chciał cię otruć? — zapytał zaciekawiony Draco.

Astoria spojrzała współczująco i przyjaźnie w orzechowe oczy dziewczyny, ujęła jej dłonie we własne, próbując dodać otuchy.

— To była Amanda — szepnęła błagalnie i ciężki oddech zatamował głos Gabrielle, następnie przyszedł długi, męczący kaszel.

— Odpocznij. Może spróbuj się przespać. Wyglądasz na wykończoną — powiedziała ze smutnym uśmiechem Astoria, po czym odeszła, a wraz z nią Draco.

Dopiero kiedy Gabrielle została sama, rozpoznała miejsce, w którym się znalazła, a które nazywała swoim prywatnym pokojem. Nie pamiętała, jak dotarła do tych czterech, znajomych ścian. Była zbyt słaba i chora, żeby się nad tym zastanawiać. Sen morzył ją niesłychanie, dopóki nie zmrużyła całkiem oczu i nie zasnęła.



niedziela, 14 lutego 2021

Rozdział 17


Koń trojański

Malfoy Manor, Wiltshire, 2000 rok

Wpatrzywszy się półprzytomnie w miejsce, gdzie jeszcze przed momentem stała Amanda, zamyśliła się głęboko i opuściła głowę. W szaleństwie, długo i z męczarnią odtwarzała siłami umysłu owe wydarzenia, choć wszystko jak w sennym przywidzeniu układało się w rzeczy niezmierne, jej pasja do rozwikłania zagadki graniczyła z obsesją. Nikłe były szanse na odnalezienie w nich sensu, mimo to dopatrywała się szczegółów, mogących dać jej upragnione rozwiązanie.

Uśmiech szatański przekrzywił jej usta na chwilę, kiedy przypomniała sobie o podszeptach służby na temat jej zażyłej relacji z Lucjuszem. Zawładnęło nią niezachwiane przekonanie, że złudzenie to pozwoli jej dokonać zemsty. Dlaczegóż by zatem nie dać służbie powodów do kolejnych pogłosek, choćby mijały się one zupełnie z prawdą?

Skoro w jej duszy zapanował niepokój, westchnęła i poszła niby obojętna dołożyć do kominka drewna, a skoro nie mogła już znieść swojej bezsilności, pozwoliła wemknąć się ciemności, pośród której skryła się przed Lucjuszem niczym kłębek przed kotem. Igrając z nim jak z ogniem, wreszcie spostrzegła swój błąd i cofnęła się z nagła sparzona, zdumiona tym, że dała się podejść. Nieprzypadkowo bowiem złota bransoleta nie została jej przywrócona. Lucjusz bawił się dziewczyną bezlitośnie, jak gdyby była jakąś niespotykaną zabawką. Zniewolił jej umysł i ciało, w słabość przyodział, nie pamiętając, kim rzeczywiście była. Z czasem poznał, że to ułuda, że Gabrielle wiele potrafi, toteż niejako w obliczu śmierci, gdy nadarzyła się ku temu okazja, zaryzykował, stawiając na szali własne życie, i zezwolił na jej obecność i czary. Jakie było jego zdziwienie, kiedy spostrzegł, że dziewczyna włada magią bezróżdżkową. Po myślach gniewnych i poważnych, obudzonych w nim przez przypatrywanie się służącej, na jego twarzy mieniły się zdziwienie i fascynacja. Uradowany ową niezwykłą zdobyczą, zaniedbał tradycję, żeby poznać ją bliżej. Niepokoił się o nią bardzo, ale nie dopuszczał myśli, że może nie być czarownicą półkrwi, spiskował więc i nie ustępował, stale sprawdzając ją najbezwzględniej i najokrutniej. Szukał wszelkiego oparcia w tym, czego się dowiadywał, lecz dowiadywał się o tyle mało, że nie dbał już o to, że obnaża rzeczywistość zaszytą. Pragnął przekształcić ją na swój sposób, żeby odkryć to, co zakryte. Szło z razu oporem, trud zdawał się mu żmudny, wyzwalający potężniejsze siły twórcze niż dotychczas, toteż nie lękał się tajemnic. Gdyby natomiast poznał sekret Gabrielle, zląkłby się nie lada, gdyż nikt tak olbrzymiego oszustwa by się nie spodziewał.

Krążyły wprawdzie opowiastki, jakoby przyjaciółka Harry’ego Pottera wciąż żyła. I chociaż brakowało wskazówek oraz czasu na pasję poszukiwań, aby uznać istnienie Hermiony Granger za fakt, opowiastki owe nie były czczym wymysłem, ponieważ Czarny Pan wydał rozkaz, aby ją odnaleźć, a że nigdy się nie mylił, prawdziwość owych wymysłów nie podlegała wątpliwościom. Cóż może jednak zdziałać nazwisko przeciw zaklęciu, które lekceważy obrazy przeszłości? Nawet najlepsze szkło powiększające w najsilniejszych ciemnościach nie odsłoniłoby sylwetki poszukiwanej, stąd też wniosek, że zarówno nazwisko, jak i samo żądanie na niewiele się zdawały bez ewidentnych świadectw wcześniejszej egzystencji Hermiony. Żaden z dziś żyjących mieszkańców wysp już jej nie pamiętał; to zaś, co o niej wiedzieli, sprowadzało się jedynie do nazwiska, które jakimś cudem ocalało.

W miarę upływu lat i korzystnych okoliczności ostrożność Gabrielle słabła. Z coraz znaczniejszą namiętnością oddawała się grze toczonej z Lucjuszem niby na pozór rozkoszom. Wkradała się mimochodem do celi więziennej poprzez szpary w murze. Zawieszona od zewnątrz na ciężkiej kracie wsuwała miskę z jedzeniem i wodą, podsycała nadzieję Ginny na przetrwanie. Nikłe smugi światła błąkały się na ich trupio bladych twarzach, kiedy śledziły w zamyśleniu blask gasnącego dnia, a spod ścian wydostawał się szum, rażąco nieprzyjemny i groźny. Owiewał je zewsząd dopóty, dopóki Gabrielle nie opuściła lochu, wówczas szczeliny zasklepiały się całkiem, jak gdyby przestawały dalej nasłuchiwać.

Raz wśród nocy milczenia Gabrielle wracała zadumana. Szary cień tułał się za nią ze drżeniem, długo wisiał nad jej głową, zanim dosięgnął ją palcem śledzącym. Mężczyzna chwycił ją mocno, obrócił ku sobie i zaczął patrzeć nachalnie w oczy, a w jego wzroku było coś dziwnego, niepokojącego. Przesunął ręką aż ku jej szyi, po czym dotknął ramienia, zatrzymując dłoń na jej włosach. Ujrzawszy twarz sobie znaną, spomiędzy lekko rozchylonych warg Gabrielle wydobył się urywany oddech; zdrętwiała.

— Nie masz tu wstępu — mówiąc to, przyparł ją do ściany u szczytu schodów. — Powiedz mi, czy ty naprawdę sądziłaś, że uda ci się mnie oszukać?

— Nie oszukuję cię, panie — zdołała wybełkotać.

— Łżesz, służko — wyszeptał chrapliwie.

— Proszę… Nie!

Drapieżne, żądne krwi palce Lucjusza przypadły do jej szyi i zacisnęły się kurczowo, wściekle, szaleńczo. Podduszał ją, a potem zwalniał nacisk, pozwalając jej zaczerpnąć tchu. Kiedy pełna nadziei nabierała powietrza, znów wzmacniał uścisk, aż stawał się żelazny. Nadaremnie próbowała oderwać jego dłonie.

— Wypuść mnie… Błagam. — Gardło paliło ją ogniem, płuca jakby pękały, każdy kolejny oddech przychodził z coraz większym trudem.

Lucjusz zlustrował ją spojrzeniem na wpół szyderczym, na wpół badawczym, po czym zwolnił chwyt. Gwałtownym gestem złapał jej dłonie i przycisnął do ściany. Pochylony nad nią miał jej twarz tuż naprzeciwko swojej twarzy.

— Czy aby nie odwiedzałaś ukradkiem więźnia? Czyż nie kradłaś dla niego jedzenia? — Pytania były proste, lecz ostre jak tasak.

Oswobodzona i posiniała łapała spazmatycznie powietrze w usta otwarte do krzyku, wtłaczając do płuc zbawienny tlen, który ciął jej obolały przełyk niczym żyletka.

— Ja…

— Otóż zrobiłaś to wszystko, White. — Nie pozwolił jej odpowiedzieć. — Złamałaś zasady.

Gorący oddech Lucjusza muskał ją po buzi, na chwilę zdało jej się, że lekkim pocałunkiem dotknął jej czoła.

— Wyjaśnij — zażądał.

Poruszała spieczonymi ustami, lecz bliskość jego onieśmielała i obezwładniała, tak, że odbierała Gabrielle władzę nad ciałem i słowa nie wydawały już dźwięku. Próbowała odchylić się jak najdalej od spoglądającej na nią twarzy, by zwiększyć dystans pomiędzy jej skórą a skórą Lucjusza, ale nie dopuścił, by się odsunęła. Zbliżył się szybko, jakby w obawie przed jej bezpowrotną utratą świadomości, następnie uniósł dłoń i dotknął nią policzka Gabrielle.

— Nie waż się więcej tego robić. Nigdy więcej! Nie zdołasz mnie oszukać ani pomóc Ginewrze Weasley. Nie wiesz, kim jest w istocie, kim oni są. Co byliby ci w stanie zrobić za zdradę. Ostrzegam cię raz na zawsze.

Srebrna i drżąca, jak perła rosy, łza spłynęła po jej wyschłym, bladym licu. Starł ją kciukiem. Przyjrzała się z bliższa jego odsuwającej się od niej dłoni, po czym skinęła głową. Przez twarz Lucjusza przemknął wyraz ulgi. Wpatrzywszy się przenikliwie w ocienione długimi rzęsami tęczówki Gabrielle, szepnął głosem poruszonym:

— Żałuję, że nie może stać się inaczej.

Prawie, że nieświadomie pochylił się lekko do przodu i pocałował ją miękko, długo w spragnione pocałunku usta. Zwisła bezwładnie na jego ręku na moment. Oczy miała przerażone trochę, gdy połyskujące złoto powtórnie objęło jej przedramię, przyjmując postać bransolety, a on odwrócił się i odszedł bez słowa.

Szum krwi wypełnił uszy Gabrielle i jedne, ledwie słyszalne przeprosiny opuściły ją pośpiesznie:

 — Przepraszam, że cię muszę oszukiwać, Lucjuszu.

~*~

Stała nieruchomo, jak skamieniała, spoglądając przed siebie. Przecierała ręką policzki. Była w gorączce, jej głowę zalegały mary, przed jej oczyma snuły się dziwaczne widma, w nich widziała wyprostowaną postać wyłaniającą się z ciemności nocy, z włosami lśniącymi w świetle księżyca jak aureola.

— Czy zrobiłaś to, o co cię prosiłam, Amando? — odezwała się zjawa.

Dziewczyna siadła, zerwała się i siadła znowu. Czoło jej było zmarszczone, zdawało się, że rozmyśla.

— Nie wiem, pani.

Chwilę była jakby nieprzytomna, gdy nagle owładnęła ją myśl jakaś, potrząsnęła głową i powiedziała:

— Nie pamiętam. — Znalazłszy się naprzeciw zwierciadła, westchnęła gorzko, łamiąc w rozpaczy ręce.

Niesłychanie zdziwiona Narcyza słowa przemówić nie mogła, dopóki nie zorientowała się, że jej służka została poddana zaklęciu. Wówczas oczywistym i wielkim stały się wstydem jej działania, toteż zapragnęła wdrożyć wkrótce swoje wyniosłe plany.

— Nie masz pojęcia, Amando, jak olbrzymim zaufaniem cię darzyłam. — Złapała ją za podbródek i obróciła jej twarz do światła, żeby zmierzyć się z jej przygaszonym obliczem. — Ty jednak zawiodłaś mnie w najmniej odpowiednim momencie. — Puściła jej podbródek i zaczęła się odsuwać, ale Amanda chwyciła ją rozpaczliwie za nadgarstek i przyciągnęła z powrotem.

— Pani, przepraszam… Pozwól mi spróbować ponownie.

Narcyza cofnęła się z niesmakiem.

— Ktokolwiek to uczynił, niezwłocznie zostanie ukarany. Tymczasem ciebie zwalniam ze służby. Odtąd będziesz opiekować się wyłącznie dworem.

Po tych słowach Amanda zaszlochała, jak gdyby pękały w niej wszystkie struny uczuć, i ukryła twarz w dłoniach, oddając się boleści, jakby chciała uciec przed widmami, które nad nią krążyły.


poniedziałek, 27 lipca 2020

Rozdział 16



Wyznania łgarza
Malfoy Manor, Wiltshire, 2000 rok
Zimne, przejmujące powietrze obijało się o ściany ciemnych korytarzy, owiewając ciało Gabrielle. Otrzeźwiała rzuciła się ku drzwiom, jakby niósł ją sam chłód nocy, lecz te stały otworem, odsłaniając wnętrze jej skromnego pokoiku. Nie pamiętała, czy tak właśnie je zostawiła, choć coś w głębi duszy mówiło jej, że przecież zawsze dotąd zamykała drzwi. Czy ktoś szukał czegoś pod jej nieobecność? Mogło tak być, ale… Dlaczego?
Wtedy Gabrielle zamarła.
Z pomieszczenia wydobywał się szelest. Przypominał trzepot skrzydeł odlatującego stada ptaków albo oddech. Głęboki, syczący oddech.
Przez moment pomyślała o Lucjuszu jak o sprawcy tego zamieszania, co momentalnie wydało jej się absurdem. Z jakich bowiem powodów miałby przeszukiwać jej rzeczy?
Niemniej gdzieś tam w środku tliła się w niej niepewność w stosunku do Lucjusza, co znowuż nie było niczym dziwnym, jeśli by brać pod uwagę jego zachowanie ostatnimi czasy. Bawiły go jej skrępowanie, wymuszone ruchy, co naturalnie, wykorzystywał i uśmiechał się ironicznie, nieco dwuznacznie, gdy stała sparaliżowana jego wyzywającymi słowami i podnosił wzrok ku górze. Mogła by przysiąc, że jeszcze rok temu nie zawstydzałby jej swoją zuchwałością, gdyż nawet nie próbowałby tego robić. Co takiego się wydarzyło?
Oblał ją zimny pot, choć wcale nie dlatego, że nie znała na to odpowiedzi, gdyż już dawno wyraźnie odniosła wrażenie, że ma ją na końcu języka, ale jest wobec niej bezbronna i bezsilna. Wiedziała, że nie ma powodu do strachu, mimo to wciąż sądziła, że to niemożliwe, aby coś się zmieniło, a jednak przeczyło temu absolutnie wszystko.
Ogarnięta nagłą ciszą czuła zakłopotanie, że znalazła się przed swoją sypialnią ze względu na tak wyraźną i błahą przyczynę jak zmęczenie. Rozcierała zziębnięte palce, wpatrując się w nieuchwytnego, albowiem skrytego za ścianą, włamywacza i zastanawiała się zaniepokojona, na ile jej tajemnica pozostała nietknięta.
Nie słyszała kroków, ale wyczuła, że ktoś się zbliżył. Minąwszy ją, lekko uderzył w drzwi, jakby chciał się przekonać, czy są otwarte, czy zamknięte.
Pod światło nie było widać szczegółów, jedynie kobiecą sylwetkę, jeszcze wyższą i znacznie drobniejszą niż Gabrielle. Czarny kaptur otulał głowę włamywaczki, nadając jej posturze wygląd mnicha. Trzymała w dłoni ciasno zwinięty pergamin, który skurczywszy się do dostatecznie maleńkich rozmiarów, zaprzestał pieścić subtelnym szelestem ich uszy.
Gabrielle wiedziała, że jeśli teraz się zawaha, wszystko przepadnie. Bała się, że zabraknie jej odwagi, toteż zanim w ogóle mogła rozważyć jakąkolwiek ucieczkę, zrobiła krok do przodu i z całych swych sił wepchnęła kobietę do środka. Kiedy jej zimne, nieruchome spojrzenie przeszyło ją na wylot, poczuła drżenie kolan.
Nie rozumiała, co się dzieje. Zdezorientowana wycofała się w mrok, a zdumienie, jakie odmalowało się na jej twarzy, całkowicie ją spętało. Nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Wówczas zdała sobie sprawę, że w zasadzie nigdy wcześniej się nie widziały, choć bywała już w wielu pokojach Malfoy Manor i z pewnością miała też wiele okazji, by usłyszeć o niej od Ines, nie wiedziała nic o niej, ani o jej myślach i planach. Po prostu nie znała tej kobiety.
Teraz kiedy stała na wprost niej, mierzyła ją badawczo wzrokiem, wręcz sekcyjnie. Drażniło to piękną Amandę, która przestępowała nerwowo z nogi na nogę, jakby nie potrafiła nic powiedzieć.
— To ty jesteś prywatną służką Narcyzy? — Pytanie Gabrielle zawisło w powietrzu.
— Możesz przestać? — spytała w końcu Amanda, przypominając bardziej ofiarę niż intruza.
Głos, który dobył się z jej gardła, sprawił, że wnętrzności Gabrielle zwinęły się w supeł.
— Słucham? — Przemawiało przez nią zdumienie. — Co takiego mam przestać robić?
Amanda zaśmiała się ironicznie.
— Udawać — rzuciła krótko, aczkolwiek dosadnie.
— Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć? — Fala emocji zalała Gabrielle niczym poranny przypływ. — Włamujesz się do mojego pokoju, w dodatku oskarżasz. Nie sądzisz, że to za dużo jak na pierwsze spotkanie?
Amanda zaśmiała się raz jeszcze z bezmierną pogardą.
— Och, przestań już! Przestań! Mnie nie oszukasz.
Trzęsła się nieopanowanie, jakby poraził ją prąd.
— Nie mam pojęcia, jak przez cały ten czas udało ci się to utrzymać w sekrecie — przyznała, wpatrzywszy się w obojętny wzrok Gabrielle. — Jednak nie jesteś taka sprytna, jak moja pani uważała. Każde kłamstwo ma krótkie nóżki, co nie, Granger?
Gabrielle roześmiała się z niedowierzaniem. Piskliwy dźwięk poniósł się korytarzem. Wreszcie echo ustąpiło miejsca głuchemu, monotonnemu kapaniu wody o szybę. Przez moment śledziła krople deszczu, mimowolnie błądząc razem z nimi. Wahała się między kłamstwem a prawdą, ale gdy tak stała przed Amandą, nadal skołowana i przerażona tym, co ujawnienie tajemnicy oznaczało, nie potrafiła jednoznacznie wybrać. Ogarniało ją zmieszanie, myśli się mąciły. Czuła w głowie pustkę; musiała coś zrobić, toteż obniżyła niejako o kilka stopni swój zwykły wyraz twarzy, aby dorównać Amandzie wyrazem nikczemności i rozjaśniła twarz chytrym uśmiechem pełnym uznania dla jej pracy.
— To kompletna głupota. Poza tym kto ci uwierzy?
Amanda wcale nie wyglądała na zmartwioną, wręcz przeciwnie. Zdawało się, że słowa do niej dotarły i wywołały nieukrywaną radość.
— Spodziewałam się, że tak powiesz, dlatego zadbałam o dowód — oznajmiła poważnie, gdy jej blada twarz majaczyła w blasku księżyca.
— Dowód czego?
Gabrielle nie była w stanie dłużej udawać. Skorupa, w której utkwiła, zapłonęła i potworny ogień, wypalający jej wnętrze, zaczął trawić ją kawałek po kawałku. Wysychała na wiór. Tajemnica dławiła jej kruche ciało, a głos przechodził w upiorne dźwięki. Mimo to się nie poddawała. Chyba nawet nie umiała.
— Nie udawaj idiotki, Granger, nigdy nią nie byłaś. — Amanda poprawiła brązowe włosy i założyła ręce na piersi. — Dowód, że nie jesteś tym, za kogo się podajesz — doprecyzowała.
— Nawet jeśli byś miała rację, to co ci to da? Lubisz patrzeć na czyjąś śmierć? A może sama chciałabyś mnie zabić? Zrób to więc! Na co czekasz? Jesteśmy same. Nikt ci nie przeszkodzi.
Gabrielle patrzyła na nią wyzywająco i z kpiną w oczach, jakby pragnęła sprowokować w Amandzie jakąś reakcję, po czym podeszła do okna i odwróciła się do niej tyłem. Postawiła swoje życie na szali, nie walcząc, ale prowokując i grając na zwłokę. Tym samym kupowała potrzebny czas, o który kiedyś tak skrupulatnie dbała, a którego dziś nie oszczędzała… Może kiedy dowie się wystarczająco dużo, zdoła się nauczyć, jak nim władać.
— No, dalej! Wypchnij mnie! Chyba, że się boisz? — Zerknęła na Amandę. Miała dziwny wyraz twarzy, jakby nękał ją jakiś wstrętny robal.
— Jesteś szalona, a jednak nie mogę cię ot, tak zabić, nawet dla mej pani, która niechybnie ucieszyłaby się z twojej śmierci.
— Co takiego cię powstrzymuje?
— Naprawdę nie wiesz, czy znów udajesz? — Amanda była zadziwiająco spokojna, jakby rozmawiali o codziennych sprawach. — Zaskarbiłaś sobie uwagę naszego pana. Zapewne zauważyłby, gdybyś nagle zniknęła, a co gorsza, sowicie ukarałby mnie za twoją porażkę. Może ukarałby także moją panią, uznając, że była w to zamieszana.
— A była?
— To chyba oczywiste, nie uważasz?
Podczas gdy twarz Amandy okraszał cyniczny uśmiech, Gabrielle przyglądała jej się, niczego nie rozumiejąc, jak gdyby chciała sprawdzić, czy słuch jej nie myli, a potem nagle poczuła ogromną ulgę i coś, czego nie potrafiła określić, a co wypływało z głębi jej serca i rozlewało się na cały organizm.
— Nie znamy się, dlaczego miałabym ci życzyć śmierci? — spytała Amanda.
Gabrielle zacisnęła mocno powieki i dopiero wtedy odważyła się podnieść głowę. Właśnie przekroczyła linię, zza której nie było już powrotu.
— Bo twoja pani tego pragnie.
— Wreszcie załapałaś, Granger — powiedziała urągliwie Amanda. — Ale Ines też była przydatna. Wiesz, że gdyby nie ona, to nigdy bym nie wpadła na to, że coś ukrywasz? — Zacmokała z niezadowoleniem, jakby mimo upływu czasu fakt ten nadal ją irytował.
— Ines ci pomagała? Ona też chciała się mnie pozbyć? — Głos Gabrielle się załamał i raptowny żal pochwycił ją w ramiona.
— Ta głupia służka nie pisnęła o tobie ani słowa. Jesteście siebie warte. — Amanda skrzywiła się, jakby musiała wziąć do ust coś kwaśnego, po czym splunęła z obrzydzeniem. — Na szczęście sama byłaś na tyle nieostrożna, że zostawiłaś otwarte drzwi. Postanowiłam to wykorzystać. Bądź co bądź nie co dzień zdarzają się takie okazje, więc się zakradłam. Wyobraź sobie, jakiego doznałam zdumienia, kiedy znalazłam u ciebie wspólne zdjęcie z Potterem i Weasleyem. — Jej słowa były jak kloaka, ohydne i pełne paskudztw. Gabrielle zawładnęło obrzydzenie tak wielkie, że chciała zwymiotować. Amanda zdawała się tego nie zauważać i kontynuowała dalej: — Na początku nie mogłam sobie przypomnieć, skąd znam twoją twarz, ale zrozumienie przychodziło z czasem, jakby blokady zaklęcia, którego użyłaś, zanikały, a gdy już pękły, zalała mnie fala wspomnień związanych z twoją osobą.
Wówczas Gabrielle ponownie ujrzała w dłoni Amandy papierową kulę. Ściskała ją namiętnie, dopóki Gabrielle nie wyrwała jej siłą, której nie można było podejrzewać po tak drobnej postaci.
— Ach, weź sobie tę fotografię. Już jej nie potrzebuję — mówiła pewnie, spokojnie, nawet obojętnie Amanda, tymczasem ukradkiem podpatrywała, gdzie padały skrawki dartego przez Gabrielle papieru. — Mojej pani wystarczą wspomnienia.
 — Wynoś się stąd — zażądała śmiało Gabrielle.
Napuchnięte, sczerniałe wargi Amandy wykrzywiły się w paroksyzmie lekceważącej pogardy i posypały się z nich nieprzerwane, ciężkie inwektywy. Dotknięta nimi Gabrielle złapała się gwałtownie za głowę, nie chcąc nic więcej usłyszeć, ale słowa stale do niej dolatywały i zniknęły na zawsze, ledwie materiał odsłonił gładki nadgarstek Gabrielle.
— Twoja bransoleta… Nie masz jej. — Przerażenie, jakie spadło na Amandę, było nagłe, zupełnie jak niespodziewany kubeł wody.
Gabrielle podążyła za wzrokiem Amandy, żeby przekonać się, że to, co mówi, jest prawdą. Tym razem to jej usta wygięły się w złośliwym uśmiechu.
— Przecież to niemożliwe. — Amanda cofała się, póki jej plecy nie natrafiły na lodowatą ścianę. — Nie możesz mi nic zrobić. Wiesz o tym. Oni się dowiedzą — bełkotała.
— Już nie jesteś taka ostra, co Amando? — szepnęła w jej stronę bez cienia uszczypliwości. — Obliviate — dodała śpiewnie i tęczówki służącej Narcyzy przybrały zgaszony odcień burgundu. — A teraz wracaj do siebie, Amando, i nigdy więcej się tutaj nie zakradaj.



piątek, 17 lipca 2020

Rozdział 15



Niezapomniane spotkanie
Malfoy Manor, Wiltshire, 2000 rok
Oddech stawał się urywany i usta miała nieco rozwarte, jakby leniwie prosiła o pieszczotę, co zresztą zdarzało jej się często przy wszelkiego rodzaju aktywnościach fizycznych. Chciwie łapała kolejne hausty powietrza, biegnąc dalej. Nie zważając na wprawione przez nią w ruch otoczenie. Aż wreszcie dosięgnęło ją zdumione spojrzenie Narcyzy, którą trąciła o rękaw powłóczystej sukni, i pod jego siłą zachwiała się na moment, tracąc zupełnie równowagę. Cudownie niezdarnie upadła na pobliską balustradę i niepewnie zacisnąwszy oczy, zasłoniła twarz rękoma, a wszystko to działo się w kilku mgnieniach oka.
— Nie zwykłam do tego, aby ktoś równy mi pozycją społeczną zaburzał moje poczucie komfortu. Ty zaś, służko, nie tylko zakłóciłaś moją przestrzeń, lecz bezczelnie w nią wtargnęłaś, choć nie mogłabyś się ze mną równać na żadnej z możliwych płaszczyzn. — Regularne rysy ani drgnęły, dłonie nie zadygotały; tylko oczy nie kryły wzburzenia. — Domagam się wobec tego wyjaśnień i lepiej zważ na język, szlamo.
Oblicze Narcyzy przepełniała niezrozumiała dla Gabrielle niechęć, a narastająca w służce wściekłość dodawała jej odwagi i prowokowała do spojrzenia Narcyzie w oczy. Kiedy nareszcie jej wzrok skrzyżował się ze spojrzeniem Narcyzy, odniosła wrażenie, że jedynym, co tam ujrzała, była nienawiść. Jeśli spodziewała się dojrzeć w nich wyraz aprobaty, to się zawiodła. Była w potrzasku. Nie mogła uciec ani odejść, nie miała bowiem dokąd. Przy tym nie pojmowała skąd w Narcyzie tyle złości. Przecież nie wpadła na nią specjalnie.
— Zamierzasz się odezwać? — Pytanie opuściło usta Narcyzy, drażniąc zmysł słuchu służącej.
Nie podniósłszy głowy, wciąż niewinnie bawiła się guzikiem swojej koszuli, aż uczuła, że zwisa jej na jednej nitce. O, trzeba to przyszyć.
— Przepraszam. Czy mogę już odejść, pani? — powiedziała z dumą, niemal arogancko.
Narcyza uniosła dłoń na znak, że nie chce tego słuchać. Zaczerpnęła powietrza i nie wypuściła go z płuc, zupełnie jakby przygotowywała się do krzyku. Lecz zanim zdołała się odezwać, jej baczny wzrok spoczął na zroszonej krwią skórze służącej, a gniew zastąpiła gorączkowa ciekawość. Przysunęła twarz do oblicza Gabrielle i zaczęła jej się przyglądać z powściągliwością głodnego wampira.
— Krwawisz — to oznajmiwszy, zauważyła, że służąca się wzdrygnęła i przymknęła oczy jak rażona piorunem.
Ton Narcyzy nie był ani oskarżycielski, ani ostry, niczym smagnięcie bicza, mimo to wydawał się na tyle nieprzyjemnie chłodny, że nawet wspomnienie przeszłości było czulsze. Ledwo słyszalna nuta dociekliwości zdawała się ulatniać równie szybko co przebijająca przez  nią drwina. Niepocieszona brakiem odpowiedzi kobieta podjęła kolejną próbę, lecz znacznie łagodniej i jakby ostrożniej.
— Należy to opatrzyć, gdziekolwiek rany by się nie znajdowały… O ile to twoja krew, służko.
Nie wiedzieć dlaczego, Gabrielle nie chciała pozwolić, by Narcyza poznała prawdę. Czuła, że jej pomoc nie byłaby najlepiej odebrana, choć nie miała w ogóle pojęcia o rodzących się w głowie Narcyzy podejrzeniach względem niej i Lucjusza. Czekało ją więc trudne zadanie. A jednak była dobrej myśli. Wierzyła, że znajdzie argumenty, które skruszą niechęć Narcyzy do puszczenia jej wolno.
— Oczywiście, że moja, pani. A kogóż by innego? — Zawahała się, co wbrew pozorom nie zostało odebrane jako potknięcie, a raczej jako zastanowienie się nad doborem odpowiednich słów w otoczeniu osoby o wyższym statusie socjoekonomicznym.
— Cóż zatem takiego robiłaś, że się skaleczyłaś? Czy obowiązki nazbyt cię nie przytłoczyły, służko?
Narcyza wyglądała na niebezpiecznie usatysfakcjonowaną, jak gdyby pytania nadal kłębiły się w jej głowie i układały w pociski wybuchowe, które tylko czekają na znak, aby wystrzelić. W końcu jednak chyba doszła do wniosku, że nic pożytecznego nie przynoszą, gdyż uśmiechnęła się wymuszenie, oczekując wyjaśnień.
— To prawda, pani — zaczęła tak pokorna i skromna jak owieczka, chcąc tę drobniutką słabość obrócić na swoją korzyść. — Nie radzę sobie z obowiązkami, ale bardzo się staram… To moja wina, że się zacięłam… Jestem taka nieuważna, przepraszam.
Wprawdzie patrzyła na sufit, gzyms czy ogień w kominku, na wszystko tylko nie na swoje wytarte pantofle – jej osobisty symbol zniewolenia, to wciąż bała się też spojrzeć w oczy Narcyzy. Dopiero wówczas, kiedy Gabrielle udało się wywołać łzy, co wcale nie było takie trudne w obliczu tej sytuacji, przestała się dłużej powstrzymywać i obnażyła twarz przed wścibskim spojrzeniem jej pani.
— Nie życzę sobie, by to kiedykolwiek się powtórzyło, czy rozumiesz?
— Tak — cicho odparła Gabrielle.
— Wracaj do swojego pokoju.
Rozkaz z pewnością zapadł mocno w pamięci Gabrielle, gdyż po raz pierwszy od jakiegoś czasu zgadzał się z jej własną wolą. Martwiła się, że zanim się oddali, Narcyza zmieni swoje zdanie, toteż odeszła czym prędzej, z całych sił dbając o to, by jej chód nie przypominał biegu.
Narcyza tymczasem  wodziła za nią wzrokiem, stojąc jeszcze przez moment w miejscu, dopóki Gabrielle nie zniknęła całkowicie. Potem zerknęła przed siebie hardo i ruszyła pewnym krokiem, z podniesioną brodą, wyczekując tajemniczego obserwatora. Tak znalazła się przed gabinetem męża. Chwilę przystanęła, po czym weszła bez pukania, udając, że nie zwraca uwagi na nagłą ciszę i zaskoczonego Lucjusza. Wtedy poczuła na sobie jego spojrzenie, niby nic takiego, a jednak wydawało się intrygujące – pociągało i odpychało zarazem. Było w nim coś nowego, co kryło się głęboko pod pustką i oburzeniem.
Siedział wsparty na bogato haftowanych poduszkach, skrępowany do pasa materiałem, z pozoru przypominającym bandaż. Ręce miał wyciągnięte wzdłuż ciała, a dłonie zamknięte, z lekko zaciśniętymi palcami, jak gdyby był zagubiony we śnie, czemu przeczyły szeroko otwarte oczy. Stopy zsuwały się z oparcia, aż wreszcie zawisły nad podłogą, sprawiając wrażenie, jakby Lucjusz jeszcze sekundę temu się przeciągał albo miał zamiar wstać, ale nie mógł się podnieść, więc na powrót się położył.
— Powiedz mi, Lucjuszu, nadal pastwisz się nad służbą? — zapytała niewinnie, jak to miała w swoim zwyczaju.
Bez problemu pojął, że mówi o tej samej służącej, o którą tak niedawno dopytywał się Draco, a którą on sam nigdy wcześniej by się nie zainteresował.
— Ach, tak. — Sprawnie udał zdziwienie. Otóż postanowił z tej okoliczności korzystać. — Jeśli czuwanie nad naszą posiadłością nazywasz pastwieniem się, to i owszem, pastwię się.
Parsknął, jakby własne słowa go bawiły.
— Nie powinno ci zatem przeszkadzać, że pragnę wziąć tę dziewczynę na osobistą służącą — oznajmiła, a gdzieś w kącikach jej ust błąkał się zadziorny uśmiech.
Gładkie, nieskalane emocją oblicze Lucjusza spokojnie śledziło poczynania Narcyzy, która podeszła do biurka, poprawiła kryształowy abażur lampki i wpatrzyła się w leżące obok dokumenty.
— Snape. Dyrektor Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie… Nadal trzymasz te dokumenty? — Odwróciła głowę, by na niego spojrzeć, ale jego już tam nie było. Stał na wyciągnięcie dłoni i wydawał się wypełniać sobą pomieszczenie, pomimo swobodnej pozy.
— Zdaje się, że niemal cała służba jest na twoją wyłączność, w tym jedna służka za moją zgodą. Dlaczego prosisz o kolejną?
— Tym razem nie proszę, Lucjuszu, żądam i oczekuję byś przystał na moją decyzję — sarknęła twardo, chcąc zakończyć rozmowę, lecz Lucjusz był nieugięty.
— Nie zgadzam się.
Mierzyli się wzrokiem, a powietrze między nimi iskrzyło od napięcia.
— Czy dlatego, że sam chcesz mieć ją na wyłączność? — spytała chłodno.
Lucjusz chwycił ją mocno za podbródek, uniósł jej twarz i popatrzył jej w oczy, ale nie ujrzał tam strachu.
— Nigdy więcej tak nie mów.
Wciąż trzymał ją za podbródek. Uścisk bolał, a jego twarz była tak blisko, że czuła na skórze jego oddech.
— Dostaniesz tę szlamę pod warunkiem, że zrezygnujesz z poprzedniej.
Puścił ją niespiesznie. Odskoczyła, czekając, czy ją uderzy, a nawet pragnąc tego. Przemoc z jego strony może pozwoliłaby jej zapomnieć o tym, że go kocha. Była skołowana, kiedy nie tylko jej nie uderzył, ale i pocałował w czoło.
— Nie walczmy ze sobą — rzekł łagodnie.
To ją uspokoiło zupełnie i przepełniona myślami, jak łatwo dała się ponieść zazdrości, przymknęła oczy, pragnąc się pozbyć tego przypomnienia.
— Wybacz mi moją złość na ciebie, Lucjuszu.
Skinął jej głową, poniekąd odprężony, toteż odeszła, zostawiając go ze swoimi myślami i słowami, które udało jej się dodać:
— Wiedz, Lucjuszu, że wiele razy widziałam cię zmęczonego i teraz też cię takiego widzę. Wiele razy czułam od ciebie zapach krwi, twojej bądź innych i teraz też ją czuję. A jednak wyglądasz, jakby nic z tego, co mówię, nie miało miejsca. Nie musisz nic wyjaśniać. Proszę cię tylko… Byś nie pozwolił Czarnemu Panu zniszczyć tego, co kochasz, co kochamy wspólnie…



wtorek, 14 kwietnia 2020

Rozdział 14



Krwawy wieczór
Malfoy Manor, Wiltshire, 2000 rok
Zalała ją potworna wściekłość na samą siebie. W ogóle się nie przygotowała – nie miała argumentów, które powstrzymałyby Ines przed tak głupimi podejrzeniami. Gabrielle zdawała sobie sprawę, że to co robiła, jest czystym szaleństwem. Desperacją, jaka zwykle nią kierowała. Nie powinna była zgadzać się na bliższą znajomość z Ines, która prawdopodobnie zazdrościła jej ulgowego traktowania.
Mimo to posuwała się dalej, pokonując przeszkody rzucane przez życie. Stawiała stopy na krawędziach, aby nie dosięgnął ją zamęt. Ostrożnie.
Przesuwała dłoń po ścianie, która służyła jej za przewodnika.
Niewidoma. Porzucona. Nie myślała już o wydarzeniach ubiegłego tygodnia. Nie pamiętała, kiedy czuła się tak radośnie i spokojnie. Wszystkie problemy rozwiązały się niemal same z siebie. Co prawda, nadal nie była pewna działania zaklęcia. Lecz smętny pomysł, jakoby Malfoyowie znali jej sekret, wydawał się równie absurdalny, co zabawny. Wystarczająco przekonała się, że Malfoyowie bynajmniej nie przypominają szaleńców opętanych przez Voldemorta. Wprawdzie należeli do śmierciożerców, ale różnili się od nich bardziej niż mógłby ktokolwiek sądzić.
Skłonna była do takich przekonań po tym, jak zeszła do lochów i spotkała tam Ginny. Wciąż żywą, w dodatku wyglądającą znacznie lepiej niż podczas ich ostatniego spotkania. Gabrielle pomimo tego przyniosła jej odrobinę jedzenia, które wcześniej udało jej się zdobyć od skrzatów domowych. Widząc ją zdrową, uspokoiła się, choć chwilami trapiło ją pytanie: Dlaczego nie zabili Ginny? — Poprzedzane refleksjami nad Lucjuszem: — Z niezrozumiałego powodu pragnął oddać Ginny Voldemortowi. Chciał jej śmierci. Być może sam miał ją zabić… — Nie kierowało ku jakimkolwiek wnioskom, jak gdyby ich istnienie zdawało się niemożliwe.
Nie miała jednak zamiaru poświęcać szansy, którą dali jej Harry z Ronem, i odłożyła smętne pomysły na bok. Wszakże dość już sił włożyła, by zapomnieć. Jeśli naprawdę miało się powieść, to o czym skrycie marzyła, musiała zaniedbać sprawy, niedotyczące jej osobiście. Wydawało się, że cel był w zasięgu wzroku. Część wspomnień odeszła. Zmarli przyjaciele od pewnego czasu nie zaprzątali jej głowy. Wreszcie mogła się skupić na swoich obowiązkach, które zresztą zapewniały jej życie przyznane przedtem przez chłopców. Zdawało się, że wszystko się układało…
Upewniła się, że to złudna nadzieja dopiero wieczorem. W momencie gdy wracała do pokoju. Drogą inną niż dotąd chodziła. Weselsza niżeli ją kiedy bądź widziano. Natknęła się wtedy na plamy krwi na podłodze i wpierw pomyślała o Ginny, później o Astorii. Zorientowała się jednak, że są to krwawe odciski stóp, i to osoby idącej długimi krokami.
Gabrielle ruszyła tym tropem, z każdym stąpnięciem czuła większe zdumienie. Wyglądało bowiem na to, że krwawe ślady prowadzą prosto do gabinetu Lucjusza i tam znikają.
Kiedy dotarła do drzwi, nie wierzyła własnym oczom. Wokół klamki nie było przestrzeni, na której by nie znajdowała się krew. Przerażona przełknęła ślinę. Złapała w razie wypadku za rzeźbę przedstawiającą egipski obelisk i nacisnęła klamkę.
W pomieszczeniu panował półmrok. Rozpraszał go blask lampki stojącej na hebanowym biurku.
Gabrielle skierowała się ku źródłu światła. Wtem zamarło jej serce na widok tego, kto leżał na podłodze. Zszokowana wypuściła z dłoni antyk i dotknęła ust. Wciągnęła głęboko powietrze, aby się uspokoić, ale z jej krtani wydobył się jedynie zduszony jęk. Wszędzie była krew, a pośród niej Lucjusz.
Miał zamknięte oczy. Sprawiał wrażenie nieżywego i chyba to najbardziej wstrząsnęło Gabrielle, bo niemal od razu przy nim przykucnęła i zaczęła sprawdzać puls. Jak się po chwili okazało, nadal żył, choć tętno było ledwie wyczuwalne.
— Cholera — nerwowo zaklęła.
Ręce trzęsły jej się jeszcze bardziej niż przed kilkoma minutami. Stała jak sparaliżowana. Nie mając pojęcia, co mogłaby zrobić, by mu pomóc. Uderzyła ją ta chora myśl. Chciała go ratować, podczas gdy on ją ranił zarówno werbalnie, jak i niewerbalnie. Pewnie o wiele dłużej zastanawiałaby się nad sensem swoich poczynań, ale czas nieubłaganie płynął. Lucjusz się wykrwawiał, a tętno słabło.
Sięgnęła więc do szafki, pomacała, choć ręka pozostała pusta. Zawahała się. W końcu otwarła ostatnią z szuflad i znalazła w niej nieduże buteleczki, najprawdopodobniej z eliksirami. Brakowało jednak etykiet, toteż nie patrząc na nic, odkorkowywała kolejno miksturę po miksturze. Następnie wąchała i nazywała. Uporała się z tym niezwykle szybko, bo już po paru sekundach podawała Lucjuszowi odpowiednie eliksiry.
Nie uspokoiła się, kiedy się nie poruszył. Nadal leżał z niedbale ułożonymi rękoma wzdłuż ciała. Tylko jego głowa obsunęła się nieco w prawą stronę, ukazując na szyi powierzchowne rozcięcie na długość trzech palcy. Koszula, na której widoczne były zaprasowane rękawy, przesiąkła mimowolnie krzepnącą w ciemne strupy krwią, tak że jej kolor zmieniał się od śnieżnobiałego przy kołnierzyku po ciemnoczerwony, dochodzący do okolic brzucha.
Drgnęła, gdy zaczął coś mamrotać.
Wreszcie uniósł powieki i za mgłą zobaczył Gabrielle. Chciał dotknąć rany na brzuchu, ale służąca w mig zatrzymała jego przesuwającą się z oporem dłoń.
— Nie może się pan poruszać. To niebezpieczne zważywszy na to, ile krwi pan traci.
Gdyby nie to, że jego stan był zły i słowa ledwie trafiały do świadomości, zapewne by oberwała jakimś paskudnym zaklęciem. Teraz jednak próbował skinąć głową, niezdolny cokolwiek powiedzieć.
— Udam się po pomoc. Proszę, niech pan leży spokojnie, panie Malfoy — oznajmiła, po czym podniosła się z klęczek. Lecz zaraz na powrót usiadła, gdyż Lucjusz złapał ją za rękę. Delikatnie dając do zrozumienia, żeby została.
Chłód jego palcy przeraził ją, mimo to odwróciła się do niego. Kiedy spostrzegła, że chce coś powiedzieć, zbliżyła ucho do ust Lucjusza i usłyszała cichy, urwany pisk, przechodzący w charkot.
— Ty… To… Zrób… — Każdemu wypowiedzianemu słowu towarzyszyło krztuszenie się krwią.
— Ale… — Przez moment pragnęła mu wytłumaczyć, że bez magii nie będzie w stanie mu pomóc, gdy jej wzrok spoczął na ramieniu od bransolety… Zniknęła.
Gabrielle tkwiła w miejscu, nie potrafiąc pojąć, jak Lucjusz mógł jej powierzyć swoje życie. Była tylko służącą, co więcej, kiepską. Z różdżką czy bez niej miała sporo powodów, żeby go zabić. Wiele więc ryzykował, pozwalając jej zadecydować o własnym życiu.
Niepewna czego pragnie, dotknęła przedramienia, ale po bransolecie nie było śladu. Znów w jej żyłach krążyła magia, mimo to nie chciała niczyjej śmierci. Nie szukała różdżki, by rzucić niewybaczalne. Położyła dłonie na klatce piersiowej Lucjusza i skupiła się na inkantacji. Machinalnie zastanawiając się nad jego decyzją. Skąd wiedział o jej zamiarach i o tym, że włada bezróżdżkową magią? Coraz więcej wątpliwości napływało do jej umysłu, choć nie była to najstosowniejsza chwila na podobne przemyślenia.
Vulnera Sanentur — powiedziała i przepływ krwi spowolnił. Powtórzyła i rany zaczęły się leczyć. Przy trzecim wymówieniu w pełni się zasklepiły.
Kolejnym zaklęciem oczyściła z krwi pomieszczenie, tak że pozostała wyłącznie na ciele i koszuli Lucjusza. Dopiero potem zorientowała się, że nadal trzyma dłonie na jego klatce piersiowej i ostro się zarumieniła.
— Przepraszam. — Błyskawicznie zabrała ręce.
Śmiało, z rozmysłem wstał z podłogi. Zaczął iść chwiejnym krokiem, nic nie widząc przez zawroty głowy. Słaniając się, powlókł się do sofy, a kiedy dobrnął do jej zagłówka, usiadł ciężko. Podniósł butelkę ze stolika nieopodal, wydął wargi i wlał całą zawartość do szklanki, którą wychylił. Rozerwał koszulę i znalazł miejsce, gdzie jeszcze przed momentem znajdowała się rozległa rana. Dotknął ją opuszkami palców, jakby coś sprawdzał, po czym uniósł głowę i napotkał badawczy wzrok Gabrielle, śledzący jego poczynania. Lucjusz uśmiechnął się cwanie.
— Przygotuj mi świeże ubrania. — Zachowywał się nadzwyczaj spokojnie, nawet głos wydawał się być kompletnie pozbawiony cynizmu.
Krótko po tym jak wydał rozkaz, Gabrielle przyniosła komplet garniturowy przepasany srebrną nitką. Położyła go koło Lucjusza, chcąc bezzwłocznie odejść, lecz zatrzymał ją, mówiąc:
— Ubierz mnie.
Patrzyła na niego zszokowana i przerażona jednocześnie. Była to ostatnia rzecz, jakiej się po nim spodziewała, ale też ostatnia, jaką miała zamiar wykonać. Widziała, że nie rozumie, nie mógł zrozumieć, bo nie znał prawdy.
— Słucham? — zapytała słabo.
— Załóż mi koszulę — powiedział poważnie.
Toczyła ze sobą walkę, bojąc się, że pójdzie o krok za daleko i będzie tego żałować. Zwłoka niewiele pomagała, toteż Gabrielle podeszła do Lucjusza i w pełni subtelnie zsunęła z jego ramion brudny materiał. Zaczęła wodzić palcami po jego piersi, zmywając zaschniętą krew. Miał taką delikatną skórę i wyraźnie zarysowane mięśnie. Już sam ten niewinny dotyk doprowadzał ją do szaleństwa. Nic dziwnego, że modliła się w duchu, by pozwolił jej odejść. Nie chciała się zapętlać, wchodzić w niebezpieczne układy, choć tym samym mogła odkupić śmierć przyjaciół.
Podniosła wzrok na Lucjusza i aż zadrżała na widok tego, co zobaczyła w jego oczach. Wpatrywał się w nią z oczekiwaniem, jakby czekał na coś więcej. Gabrielle zastygła na chwilę w miejscu. Lucjusz nie odzywał się ani nie poruszał. Nie drgnęła mu nawet powieka, kiedy jej się przyglądał.
Odskoczyła od niego, jak oparzona.
Powietrze przeciął zmysłowy śmiech Lucjusza.
Na języku błąkała się słodycz, a w głowie kręciło jej się, zupełnie jakby wypiła za mocny trunek. Musiała podtrzymać się blatu biurka, by nie upaść.
— Możesz odejść — oznajmił, a jego twarz znów przypominała beznamiętną maskę.
Gdy tylko skończył mówić, już jej nie było. Nie musiał powtarzać.